EN

9.05.2023, 15:26 Wersja do druku

„Zesłanie” w Ateneum: Strach i człowieczeństwo

„Zesłanie, czyli anty-tragedia syberyjska” Konstantego Wolickiego w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Krzysztof Bieliński

Nie zawsze zgadzałem się w przeszłości z pedagogicznymi zakusami Mikołaja Grabowskiego. Jednak w „Zesłaniu” znalazł właściwy ton – i żeby wzbudzić grozę naturą państwa rosyjskiego, i żeby wygłosić delikatną pochwałę polskiego ducha, jednak niepokornego, wolnego.

„Zesłanie” Konstantego Wolickiego w warszawskim Teatrze Ateneum to niezwykły spektakl. Nawet jeśli jeden z kolegów recenzentów krzywił się na widowni, że musi oglądać teatr sprzed lat 40. Mikołaj Grabowski rozmiłowany w spektaklach bez tradycyjnej fabuły, w swoistych przypowieściach ze zbiorowym bohaterem i narracją kreślącą portret różnych zbiorowości, istotnie przypominał samego siebie. Także samego siebie sprzed lat. Ale już sam dobór kompletnie nieznanego dziełka polskiego muzykalnego szlachcica, zesłanego w 1834 roku przez carską władzę na Sybir, uważam za odkrycie.

Wolicki napisał wspomnienia z zesłania i wydał dopiero w roku 1876, naturalnie w innym zaborze, we Lwowie. Z tych kawałków, których słuchaliśmy, gdy padały ze sceny, można wnosić, że to poza wszystkim dobra literatura, pisana celnym i barwnym językiem, pełna erudycyjnych odniesień. Choć Wolicki nie był zawodowym literatem. Był ziemianinem, ale po paryskim konserwatorium, więc także muzykiem.

Komedia zmieniona w dramat

Na tym zesłaniu, rozpoznany w Tobolsku przez starego gubernatora, jako syn jego dawnego znajomego, został dyrygentem miejscowej orkiestry, złożonej z takich jak on posieleńców. Oszczędzono mu więc największych okrucieństw czy nawet niewygód losu sybiraków. Ale siedem lat żył tam, gdzie żyć nie chciał. A że był bystrym obserwatorem, podzielił się mnóstwem spostrzeżeń sugestywnych i trafnych.

Zaczyna się to trochę jako komedia, wręcz groteska. Sześcioro aktorów, trzej mężczyźni i trzy kobiety, siedzi za stołem komentując mocno zgryźliwie zachowania polskiej szlachty wkrótce po powstaniu listopadowym. Już ma się wrażenie, że dostaniemy kolejny satyryczny portrecik zbiorowości polskiej ziemiańskiej elity, kiedy najmłodsza z postaci, grana świetnie przez Jakuba Pruskiego, zostaje wywieziona, też w mocno groteskowej sekwencji zdarzeń, do Warszawy i osadzona na Cytadeli. A potem skazana w trybie administracyjnym na zesłanie. Wolicki miał w tym momencie 28 lat.

Wtedy z kolei może się zdawać, że dostaniemy opowieść o represjach, ale kreśloną jakby w krzywym zwierciadle. W stylu w którym dawny opozycjonista z czasów PRL Marian Piłka opowiedział kiedyś mnie i Igorowi Zalewskiemu, do wywiadu, o swoim internowaniu w stanie wojennym. Pełno tam było niemądrych esbeków i śmiesznych przygód, nawet gagów. Kiedy Wolicki, wciąż grany przez Pruskiego, dostaje w celi ataku śmiechu, bo oprawcy głowią się, jak według regulaminu założyć łańcuch na nogi współwięźnia, który jedną kończynę ma drewnianą, nasunęło mi się to skojarzenie.

Syberyjskie „Listy z Rosji”

Piszę „Wolicki wciąż grany przez Pruskiego”, bo tak się nie dzieje do końca przedstawienia. Cała szóstka, poza Pruskim: Janusz Łagodziński, Łukasz Lewandowski, Katarzyna Ucherska, Maria Ciunelis i Dorota Nowakowska, staje się grupą zesłańców, ale czasem niektórzy z nich grają też rosyjskich czynowników. Mamy pełną umowność, przez chwilę narratorem Wolickim jest nawet Ucherska, potem najczęściej Lewandowski, ale jego tekstami przemawiają też pozostali.

Dostajemy swoiste przypowieści: o konstrukcji kibitki, o głupich żandarmach odmawiających rozkucia rodzącej kobiety, o walce z inwazją robactwa w Tobolsku, o zaprzyjaźnionym psie i o wysiłku aby zrobić coś z orkiestry pełnej pijaków i łotrów.

Z czasem te powiastki stają się coraz bardziej polityczne. Oglądamy okrutny proceder knutowania, który zastępuje rzekomo zniesioną karę śmierci, słuchamy wykładu o rosyjskich urzędnikach i carskich dekretach, w końcu właściwie o naturze systemu. Nasunęło mi się od razu skojarzenie z „Listami z Rosji” markiza de Custine’a, opisującymi mechanizmy rządzące Rosją Mikołaja I. To te same czasy. Grabowski świadom jest tych analogii, mówi o nich w teatralnym programie.

fot. Krzysztof Bieliński

Nazwałem ten spektakl „Listami z Rosji light”, bo nadal pojawiał się ton prześmiewczy, nieledwie komediowy, choć przeplatany momentami grozy lub smutku, jak wtedy, gdy Janusz Łagodziński próbuje oddać stan ducha zesłańca. Zarazem co to za „light”, gdy docieramy do samego jądra ciemności? Wszak Syberia, nawet w wersji zapyziałego Tobolska, a nie katorżniczych prac w kopalniach, to istota opresji caratu i istota rosyjskości rozumianej jako mentalność.

Spotkałem się w kuluarach po premierze z krytyczną oceną przedstawienia. Że za bardzo rozmywa opowieść w dygresjach, że kiedy Łukasz Lewandowski popada w euforię „azjatyckiego Beethovena”, to budzi nadzieję na wyraźnego bohatera, którego jednak nie całkiem dostajemy. Rozumiem te zastrzeżenia, ale sam raczej ich nie podzielam. Ja tę konwencję kupiłem w całości. Choć tradycyjnie zadam pytanie, czy kupiłby ją w całości, a nawet nie był cokolwiek zmylony, młody widz dopiero zapoznający się z teatrem. Ciężko to przewidzieć.

Mimo że takich opowieści o Rosji znamy sporo, mnie wbijała chwilami w fotel pomysłowość i sugestywność tej cokolwiek groteskowej narracji. Może i miałem wątpliwości wobec ryzykownego pomysłu opisania kibitki seksualnymi ruchami (choć Ucherska i Pruski wykonali to bezbłędnie). Ale przecież śmiech raz za razem zamierał w ustach, a chwilami niemal traciło się oddech.

Perfekcyjny team i człowieczeństwo

Każdy z aktorów coś wnosił. Trudno zapomnieć mistrzynię komediowego emploi Dorotę Nowakowską opowiadającą plastycznie o pluskwach, a znakomitą Marię Ciunelis i równie znakomitą Katarzynę Ucherską – o losach zesłanych kobiet. Trudno nie podziwiać Janusza Łagodzińskiego swobodnie przerzucającego się od sytuacyjnego humoru do posępnej zadumy. Łukasza Lewandowskiego, który porzucił opanowany przez Monikę Strzępkę Dramatyczny i wystartował na scenie na Jaracza, zostawię sobie na koniec.

Oklaski na stojąco dla Jakuba Pruskiego, który zaczynał jako padający ofiarą własnej naiwności Wolicki, a kończył jako odwiedzający Tobolsk cesarzewicz Aleksander. Długo będę pamiętać jego miny.

Cała szóstka była zgranym teamem, opisującym zdarzenia i klimat nie tylko słowami, także ruchami, niekiedy choreografią (przy okazji: znakomita muzyka, częściowo klasyczna, a częściowo Olgi Mysłowskiej). Scenografia i kostiumy Zuzanny Markiewicz były niby minimalistyczne, użytkowe, a przecież potęgowały wrażenie narastającego surrealizmu owego tak celnie sportretowanego systemu.

A dlaczego Łukasz Lewandowski ląduje na końcu? Uwagi Polaka Wolickiego o caracie budzą grozę, to świat w którym nawet dzwon został zesłany na Sybir. Potęguje ją jeszcze współczesny kontekst, wojny za naszą wschodnią granicą, opresywności systemu Putina. Jednak wyłania się z tego spektaklu coś jeszcze. To opowieść jak u Custine’a o wszechogarniającym strachu. Ale i o człowieczeństwie.

Kiedy Wolickiego, starszego o siedem lat, żegnają jego muzyczni podopieczni, wdzięczni, że jako pierwszy ich nie bił, dostajemy nagle coś uniwersalnego, przekraczającego granice politycznej satyry. I to właśnie wygrał najpełniej Lewandowski, trochę nieporadny, trochę śmieszny w swoich pozach, a tak bardzo… człowieczy właśnie. Nie znajduję innego słowa.

Nie zawsze zgadzałem się w przeszłości z pedagogicznymi zakusami Mikołaja Grabowskiego, zwłaszcza kiedy poza szlacheczczyzną próbował chłostać i nasz romantyzm. Tu jednak znalazł właściwy ton – i żeby wzbudzić grozę naturą państwa rosyjskiego, i żeby wygłosić delikatną pochwałę polskiego ducha, jednak niepokornego, wolnego.

A Teatrowi Ateneum po raz kolejny gratulacje za repertuarowe poszukiwania w czasach, kiedy zblazowanym ludziom teatru często się zdaje, że przecież „wszystko już było”. Naprawdę warto to zobaczyć.

Tytuł oryginalny

„Zesłanie” w Ateneum: Strach i człowieczeństwo

Źródło:

„Polska Times”

Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

08.05.2023