Operetka kojarzyła się Witoldowi Gombrowiczowi z "boskim idiotyzmem i niebiańską sklerozą". I jest w tym chyba sporo prawdy: gatunek jest skonwencjonalizowany, operetkowe libretta bazują na wydumanych "dramatach" - koniecznie wieńczonych happy endem - nieodzownymi atrybutami są piękne suknie we wspaniałych salonach i obowiązkowe serie qui pro quo. Jest jednak w muzycznej literaturze operetka, która łącząc w sobie wszystkie nieodzowne cechy charakterystyczne, pozostaje znakomitym dziełem.
Jest nią bez wątpienia "Zemsta nietoperza" Johanna Straussa II, skomponowana przez króla walca do chyba najlepszego tekstu operetkowego Karla Heffnera i Richarda Genée. Po "Zemstę..." właśnie sięgnął, już po raz drugi, łódzki Teatr Muzyczny. Dyrekcja teatru zdecydowała się odstawić do lamusa niedawno powstały spektakl, zaangażować nowe siły i środki i... odnieść sukces. I przyznam, że jak postanowiono, tak się stało. Nowa wersja "Zemsty...", przygotowana przez reżysera Wojciecha Adamczyka (debiutującego w gatunku), to znakomity spektakl teatralny. Reżyser najprostszymi metodami osiągnął zaskakujące efekty. Dawno już w naszej operetce artyści nie grali ról, tworzyli postaci, śpiewali jak w teatrze muzycznym i kreowali - jak w dramatycznym. Tym razem wszystko było na swoim miejscu. Spektakl "odchudzony" z minoderii, manieryzmu, "takiej malej" i "taakiego tygrysa" nie grzeszył wspomnianym idiotyzmem i sklerozą. Wszystko było tu przejrzyste, stylow