Parę lat temu usłyszałem z ust starszej pani zdanie, że dzieci w naszym kraju właściwie nic o kryzysie nie wiedzą. Wszystkie problemy ekonomiczne i stresy miały należeć do świata dorosłych, którzy robią wszystko, by zapewnić swym pociechom jak najlepsze warunki życia To, dość uproszczone, rozumowanie przypomniało mi się w minioną niedzielę, gdy wraz synami obejrzałem dwie bajki: "Królową Śniegu" w Teatrze Ludowym, a później "Pożarcie królewny Bluetki" w "Maszkaronie". Zastanawiałem się wtedy, czy dzieci nie skorzystają na trudnej sytuacji w jakiej znalazły się teatry w Polsce.
W chwili gdy pieniądze trzeba skrupulatnie liczyć, a niedługo nikt już nie zechce dopłacać bajońskich sum do każdego wykupionego w kasie biletu (w Krakowie w ub. roku taka dopłata wynosiła średnio 8.108 zł.) dyrekcje teatrów muszą brać pod uwagą istnienie dziecięcej widowni. Dużej przecież, a mimo to traktowanej dotąd po macoszemu. Bo proszę tylko policzyć - ile premier dla tzw. młodego widza wystawiają w ciągu sezonu krakowskie teatry? A przecież na te spektakle czekają przedszkola i szkoły (na przedstawienia dla dorosłych coraz trudniej o "zorganizowaną" publiczność), a przede wszystkim rodzice, którzy częściej odmówią biletu do teatru sobie niż dziecku. Może wreszcie nadszedł czas, gdy robienie dobrych przedstawień dla najmłodszych leży we właściwie pojętym interesie szanującego się teatru? Dwa spektakle, które zobaczyłem w niedzielę, nastawiają optymistycznie. "Królowa Śniegu" to jedna z najpiękniejszych baśni Andersena. I ch