„Partytury Schaeffera to są dla mnie takie kompozycje sugestii, jak to sobie tak na prywatny użytek nazywam. Ponieważ ja dostaję tylko informację, w którą stronę się udać, natomiast już jaką ścieżkę wybiorę i jak się ubiorę na tę podróż, i co będę miał ze sobą w plecaku, to już jest moja decyzja” - mówi wirtuoz wibrafonu Bernard Maseli. Rozmawiał Paweł Rojek na stronie Legalna Kultura.
Dopiero przygotowując się do naszej rozmowy zdałem sobie sprawę, że wibrafon tak naprawdę powstał dla jazzu...
Czy wibrafon powstał dla jazzu? Myślę, że na pewno w jazzie i w klasyce pojawia się najczęściej. A ja mam taką idée fixe, żeby ten instrument umieszczać w takich obszarach stylistycznych, gdzie jego obecność jest znikoma. Pamiętam ogromną radość, jak mogłem na przykład dawno temu wystąpić na festiwalu w Jarocinie. Wystąpiłem tam dwukrotnie dla ponad 60 tysięcy ludzi, z których pewnie 95% widziało ten instrument po raz pierwszy. To duże przeżycie i duża radość. To są świetne instrumenty, a jest ich wciąż tak mało. Chociaż obecnie mamy taki czas, że w związku z tym, że producenci szukają nowych, niezgranych brzmień to widzę, że te instrumenty nagle zaczynają mieć swój czas. Nie wiem, jak to będzie wyglądać w przyszłości, ale na razie jest naprawdę nieźle. Mam wielu studentów, bo wykładam na wydziale jazzu w Katowicach którzy zaczynają pojawiać się w dużej liczbie w bardzo różnych zestawach scenicznych. To mnie bardzo cieszy.
Zaczynałeś jako muzyk jazzowy w Walk Away. Czy to dzięki tej grupie zacząłeś się zajmować jazzem, czy jazz kochałeś już wcześniej i dlatego dołączyłeś do zespołu?
Raczej to drugie. Ja zdawałem do Katowic mocno zdeterminowany, że chce grać jazz. Naprawdę mocno zdeterminowany. To byłby takie czasy, że jeżeli się nie dostałeś na studia, to natychmiast znajdowałeś się w wojsku a to z kolei często oznaczało koniec grania w ogóle. Ja byłem mocno zdeterminowany. Ćwiczyłem strasznie dużo. Dostałem się do Katowic na Wydział Jazzu, trochę przez swój spryt, bo wcale nie grałem dobrze. Szczerze mówiąc, na pierwszym roku byłem chyba najsłabszy. Jak się dostałem, to dalej strasznie dużo ćwiczyłem. Możesz mi nie wierzyć, ale mam na to świadków – moich przyjaciół z Walk Away czy Lorę Szafran, która mieszkała naprzeciwko w akademiku. Ja ćwiczyłem po 11-13 godzin dziennie przez pierwsze półtora roku dzień w dzień, bez przerwy. Obojętnie, czy to był Sylwester, Boże Narodzenie czy Wielkanoc pracowałem jak wół. Nie chciałam „robić ogonów”, mając kolegów, którzy grali naprawdę wybitnie. To zresztą w krótkim czasie przyniosło efekty właśnie takie, że Krzysiek Zawadzki, lider zespołu Walk Away, zaprosił mnie do zespołu, po bodaj pół roku mojego pobytu w akademiku w Katowicach. I tak się wszystko zaczęło.
Natomiast jazz kochałem wcześniej i pewnie bym to robił bez względu na wszystko. Ale z pewnością zespół Walk Away mocno mnie ustawił stylistycznie. My działaliśmy w latach osiemdziesiątych, zespół powstał dokładnie w 1985 roku, i to był złoty czas jazzu fusion na świecie – zespołu Weather Report, Mahavishnu Orchestra – wszystkich tych wielkich jazz-rockowych formacji, a młodzież zawsze chce grać to, co jest na czasie. Więc my byliśmy przesiąknięci tą muzyką. To byli nasi idole. Marzyliśmy o tym, śniło nam się to po nocach. Zresztą, szczerze mówiąc, zespół Walk Away był niczym innym, jak kopią zespołu Steps Ahead. Nawet w składzie instrumentalnym, gdzie Steps Ahead występuje, jak wiesz, Mike Mainieri na wibrafonie, a ja robiłem za Mike’a Mainieriego w zespole Walk Away. I taką też na początku graliśmy muzykę, a to zamiłowanie do fusion zostało mi do dzisiaj, tyle tylko, że ewoluowało w różnych kierunkach.
To spowodowało, że dzisiaj poruszam się na pograniczu różnych obszarów. Jednego dnia jadę do Szczecina, żeby zagrać koncert „Schaeffer elektronicznie”, a moment wcześniej gram ze swoim kwartetem utwory z mojej płyty „Drifter”, a jeszcze moment wcześniej występowałem w duecie z DJ Epromem, który jest nieprawdopodobnym gościem, mistrzem świata w turntablingu, czyli w graniu na płytach. Nie wiem, czy to jest kwestia jakiejś mojej niedojrzałości, ale wydaje mi się, że muzyka jest tak potwornie atrakcyjna w różnych swoich kolorach, że ja bym umarł, gdybym siedział w jakimś jednym jej kącie. Zresztą ta postawa teraz po latach procentuje. Moment wcześniej nagrałem koncert MTV Unplugged z Lady Pank – zespołem z kompletnie innego obszaru – na normalnym, prawdziwym, klasycznym, akustycznym instrumencie, a nie na tym kontrolerze elektronicznym, na którym gram często, i z którego jestem głównie znany. A teraz właśnie, za moment, mam spotkanie z przyjaciółmi w Szczecińskiej Filharmonii, którą zresztą ubóstwiam, i gdzie się dobrze czuję. W tej Filharmonii będziemy grali w koncert z muzyką Bogusława Schaeffera, oczywiście przerobioną, przepuszczoną przez nas wszystkich. Jednym słowem żyję w bardzo kolorowym muzycznym świecie.
To jest dosyć ciekawy patent, bo koncert jest inspirowany podręcznikiem do kompozycji Schaeffera, a jak się przyjrzy nutom, które Schaeffer pisał, to do każdej nuty jest dodany szlaczek. Myślę, że jazz jako muzyka improwizowana świetnie pasuje do filozofii Schaeffera.
Absolutnie się z tym zgadzam. Oczywiście tam są też rzeczy zapisane, ale w dużej części, nawet jeżeli są nuty, to przy tym dostajesz dużo różnych innych informacji. Ja odbierałam go jako wielkiego improwizatora, który swoje kompozycje zapisywał w postaci... Nie wiem nawet jak to nazwać, ale dla mnie są to takie kompozycje sugestii, jak to sobie tak na prywatny użytek nazywam, kiedy pracuję nad tymi partyturami. Ponieważ ja dostaję tylko informację, w którą stronę się udać, natomiast już jaką ścieżkę wybiorę i jak się ubiorę na tę podróż, i co będę miał ze sobą w plecaku, to już jest moja decyzja. Ale mam się dostać tam i tam. I tak to traktuję. I rzeczywiście to, że my, jako muzycy w jazzowi, ciągle przebywamy w sferze muzyki improwizowanej, jest znakomitym połączeniem.
Sam zresztą w taki sposób znalazłem się w obszarze muzyki schaefferowskiej. Jerzy Milian, ojciec polskiego wibrafonu, mimo tego, że był klasykiem i grał na akustycznym instrumencie, a mnie ludzie znają głownie z tego kontrolera elektronicznego, okropnie lubił to, co gram. Wspierał mnie, za co jestem mu wdzięczny. Zaprosił mnie kiedyś do siebie, gadaliśmy cały wieczór i pół nocy, a wychodząc dostałem od niego całe mnóstwo prezentów: płyty oryginalne, pierwsze wydania, jakieś niesamowite rzeczy. A na koniec przygotował prawdziwą petardę. Wyjął taką wielką kopertę i powiedział: „Słuchaj, tu jest taki numer, który Bogusław Schaeffer napisał dla mnie.” I wyjmuje z tej koperty kompozycję, która się nazywała „Music for MI” – w domyśle „Music for Milian”. I ja te oryginalne nuty z dedykacją Schaeffera dla Miliana mam w domu. Dostałem od niego w prezencie. Wręczając mi te nuty Jerzy powiedział: „Masz to zagrać” i tak mnie z tym zostawił.
Kiedyś przypadkiem, grając koncert z moim septetem wibrafonowym, w szczecińskiej Filharmonii, dostałem propozycję zagrania koncertu z orkiestrą. I to wtedy właśnie powiedziałem, że ja mam taki utwór, który mi siedzi gdzieś z tyłu głowy, bo mój mistrz mi go dał, i ja się czuję w obowiązku, żeby ten utwór był zagrany. I tak się skończyło, że zagraliśmy go z Filharmonią Szczecińską, w czym duży udział miał też Paweł Tomaszewski, wspaniały pianista i kompozytor. Sam byłem zauroczony, ponieważ moim zdaniem udało nam się uchwycić w idealnym balansie otwartą formę z rzeczami, które realizujemy ściśle według zapisu nutowego. Na tym spotkaniu byli też przedstawiciele schaefferowskiej Fundacji Aurea Porta i tak z radością znalazłem się na kolejnym koncercie, który się odbędzie 5 października z muzyką Bogusława Schaeffera.
Ponieważ koncert nazywa się „Schaeffer elektronicznie”, to rozumiem, że nie będziesz korzystał z klasycznego wibrafonu, tylko właśnie tego swojego kontrolera?
Z kontrolera na pewno, bo jestem zobowiązany głównym założeniem koncertu, ale na wszelki wypadek prosiłem o przygotowanie też instrumentów akustycznych. Na pewno na moim kontrolerze będę realizował większość materiałów.
Ten kontroler w jakiś sposób przypomina wibrafon, ale nie ma rzeczywistych płytek. Jak się wydobywa z niego dźwięk?
Wygląda to bardzo dziwnie, biorąc pod uwagę, że już wibrafon akustyczny jest dziwnym instrumentem. Większość muzyków gra na nim, korzystając z tej techniki czteropałkowej – ja też tak gram. Widok faceta, który gra czterema pałkami na jakiś wielkich cymbałkach, jak to ludzie postrzegają, to już jest dziwne. A tutaj jeszcze na dodatek facet z tymi pałeczkami gra na czymś elektronicznym wydobywa dźwięki kompletnie różne i niezwiązane z wibrafonem. Ale tak naprawdę, to jest banalnie proste. Taki kontroler, to jest nic innego, jak normalny instrument klawiszowy. Różni się tylko tym, że klawiszowcy mają klawiaturę, a ja mam klawiaturę większą, zrobioną specjalnie dla mnie, żebym mógł w nią uderzać pałkami. To jest, tak naprawdę, jedyna różnica w tym wszystkim. To jest instrument od początku do końca kompletnie elektroniczny, na którym się ja się poruszam w systemie MIDI, który jest system komunikacji pomiędzy instrumentami. Dzięki temu mam dostęp do wszelkich brzmień, jakie tylko przyjdą mi do głowy, łącznie z samplerami, brzmieniami, które mogę nagrywać z rzeczywistości, by później wykorzystywać je na scenie. Można zapytać w takim momencie: po co taki instrument w ogóle tworzyć, skoro są klawiatury i pianiści mogą to samo grać na klawiszach? Różnica polega na tym, że ja jestem perkusistą i gram zupełnie inną techniką.
Czy ten kontroler ułatwia pracę przy muzyce Schaeffera?
To zobaczymy. Mamy próby dzień przed koncertem, więc tam pewnie wszystko się okaże w praniu. Mam wgląd w partytury, wydaje mi się, że mniej więcej słyszę już w głowie to, co się będzie działo. W przypadku tego koncertu myślę, że zdecydowanie tak. Mamy przedstawić go elektronicznie, więc to, że mam dojście do mnóstwa, do dosłownie tysięcy różnych barw na pewno ułatwi mi zadanie. Ale, czego nie mówić o instrumentach, to są tylko i wyłącznie narzędzia. To zawsze jest kwestia muzyków, a ten skład, który będzie w Szczecinie jest wybitny i nie spodziewam się niczego innego, jak tylko bardzo dobrego koncertu. Bo wszelkie założenia praktyczne, teoretyczne, instrumentarium, technikalia nie mają najmniejszego znaczenia, Ważni są świetni muzycy. Ja zawsze mówię, że nawet jeżeli mi wyłączą prąd, to ja sobie poradzę. Póki mam pałki mogę grać rytm, nie muszę grać wysokości dźwięków. Ja mogę zagrać na krzesłach. Zresztą miałem taki przypadek. Na koncercie klubowym w Gorzowie, gdzie grałem z José Torresem i Krzyśkiem Ścierańskim na basie, w czasie koncertu wyłączono po prostu prąd w piwnicy. Panie kelnerki szybko zapaliły świeczki, ale słychać było początkowo tylko José Torresa, ponieważ jako jedyny z nas grał na akustycznych instrumentach. Krzyś grał na elektrycznym basie, ja na moim kontrolerze, więc w momencie jak nam wyłączono prąd, nie mieliśmy, jak grać. Ale nikt z nas się nie poddał i po prostu graliśmy dalej rytm, bo dalej było słychać, kiedy uderzaliśmy w instrumenty. Zrobiło się cicho, publiczność zamarła, bo jest ciemno, świeczki i w ogóle nie wiadomo co się dzieje. Graliśmy przez 15 minut bez prądu, uderzając w instrumenty, bawiąc się rytmem, improwizując na rytmie. Wyobrażasz sobie, co się działo po 15 minutach, kiedy nagle wyłączono prąd i dźwięk wrócił. Ludzie oszaleli. Ja takiego entuzjazmu nie miałem chyba w życiu na koncercie.
Grasz teraz koncert z Marcinem Wyrostkiem i powiem szczerze, dźwięk wibrafony i akordeonu nie są dla mnie zbyt kompatybilne. Akordeon kojarzy się z bardzo intensywnym, ostrym dźwiękiem, a wibrafon wydaje taki dźwięk, bardziej delikatny…
Ja wiem, wibrafon jest od grania kolęd. (śmiech)
Nie, no jazzu też...
Wiem, o czym mówisz, ale to jest kwestia podania. Możesz na wibrafonie grać naprawdę intensywnie. Dosłownie przed rozmową z tobą, odsłuchałem nagranie mojego przyjaciela, jednego z największych wibrafonistów na świecie, Joego Locke’a, który właśnie jest w trasie w Europie. A ponieważ się przyjaźnimy, to jesteśmy w kontakcie. On ma takie przyłożenie, że obawiam się, że gitarzyści rockowi mieliby poważny problem z tym, żeby ustać obok niego – taka tam jest energia.
Jak się czujesz grając z Marcinem Wyrostkiem, z którym razem wykładacie na uczelni?
Ja myślę, że będzie świetnie. Ale musisz wiedzieć, że to jest nasz pierwszy raz. Nigdy nie graliśmy ze sobą. Ciągle się spotykamy na korytarzach, ale to będzie nasz pierwszy wspólny występ. I to jest też jedna z tych rzeczy, które mi się strasznie podobają – kiedy jesteś muzykiem, to ciągle spotykasz nowych ludzi. Każdego dnia. I to jest niezwykłe przeżycie. Ja to traktuję jako taki bonus, który dostaję w pracy. Prawie wszyscy się znamy. Z Andym Ninvalle, który będzie robił beat box i rapował, pracowałem już kilkakrotnie. Marcina, słyszałem wielokrotnie i spodziewam się, że będzie znakomicie.
Z Schaefferem spotkasz się jeszcze podczas 14. edycji Ery Schaeffera. Czy tam też będzie elektronicznie?
Wydaje mi się, że tak, ale może akurat na Erze Schaeffera zadecydujemy, że jednak będzie bardziej akustycznie. Nie umiem ci na to pytanie teraz odpowiedzieć. Na razie, szczerze mówiąc, mam głowę ciągle w tych stosach papierków związanych z najbliższym koncertem. Bo jednak oprócz partii improwizowanych, dużo jest rzeczy zapisanych, których trzeba się nauczyć. A ja mam taki zwyczaj, że uczę się na pamięć materiału, dlatego, że wibrafon jest instrumentem o tyle nieszczęśliwym, że ciężko jest grać szybkie przebiegi z nut. Musisz popatrzeć na płytki, żeby w nie trafić i musisz popatrzeć na nuty, żeby wiedzieć, co masz zagrać. Więc lepiej się uczyć na pamięć, bo wtedy jesteś absolutnie oddany temu, co się gra. Więc uczę się wszystkiego na pamięć.
Posłuchałem sobie twojego koncertu z muzyką z „Driftera” i jestem zaskoczony różnorodnością muzyki. Jest hip-hop, jest blues, jest coś podchodzące pod rocka, jest trochę jazzu. Skąd ta różnorodność?
Ten koncert jest próbą oddania płyty, którą wydałem rok temu. Ja się śmieję, że to jest mój debiut. Prawie sto płyt nagrałem z innymi ludźmi i teraz, w wieku 56 lat, mam wreszcie swoją płytę. Ale mówiąc poważnie, kiedy zastanawiałem się, co ja chcę zagrać i popatrzyłem sobie na te wszystkie zespoły i projekty, w których brałem udział, to zauważyłem ten ogromny rozrzut stylistyczny. Ci, którzy mnie słuchają, i dla których robiłem tę płytę znają mnie właśnie z takich różnorodnych zestawień. Znają mnie z projektów etno, z projektów rockowych albo jazz-rockowych, jak
Laboratorium czy kwartet Ścierańskiego czy Walk Away, który jest zespołem fusion. Gram też na co dzień z hip-hopowcami. Nie chciałem z tego wszystkiego rezygnować, a byłem tylko ciekaw jak to się sprawdzi na koncercie, bo to jest mocno ryzykowne. Ale się udało i ma swoją kontynuację, bo w październiku będziemy w Rzeszowie, a w przyszłym roku już mam zamówienia na cztery takie koncerty.
Wróćmy do twoich początków. Skąd pomysł na wibrafon?
To się wzięło chyba z tego, że rozpocząłem swoją edukację i przygodę z muzyką z akordeonem. Tu też się z Marcinem spotykam. Na akordeonie grałem na samym początku, przez pierwsze dwa lata. Ale byłem malutki, a w Strzelcach Opolskich, gdzie się urodziłem, było ognisko i w tamtym czasie, to było naprawdę bardzo dawno temu, najmniejszy akordeon jaki mieli był 80-basowy. On był po prostu grubo dla mnie za duży i się męczyłem z nim. Nie widziałem klawiatury. Ten sam nauczyciel uczył również w ognisku perkusji, widział, że mam kłopoty, więc postanowił mnie przenieść, bez pytania rodziców czy mnie, do klasy perkusji. A mi się to oczywiście bardzo spodobało, bo ja na tym akordeonie byłem tylko dlatego, że moja mama zawsze chciała żebym na nim grał. A jak się dowiedziałem, że jest perkusja, to wspaniale. Oczywiście, że chcę na perkusji grać. Więc siedziałem i tłukłem na zestawie perkusyjnym, ale powiem szczerze, że po pewnym czasie jednak zaczęło mi brakować harmonii, melodii, akordów i tego wszystkiego. I wtedy, mniej więcej, mój pedagog pokazał mi wibrafon i zwariowałem, bo nagle miałem coś, co mi dawało wszystko – mogłem grać rytm, mogłem grać melodię, mogłem grać harmonię. I tak to się stało. Oczywiście na początku nie myślałem o tym, że będę grał jazz na wibrafonie, i że w ogóle wibrafon będzie moim głównym instrumentem, aż do momentu, kiedy zobaczyłem w telewizji Jerzego Miliana, który grał a capella, na wibrafonie. Jakbym dostał pięścią w twarz. Nie mogłem spać, bo nie mogłem uwierzyć, że ktoś może tak dobrze grać na tym instrumencie. Później, ilekroć się komunikowaliśmy z Jerzym Milianem, to mu mówiłem: „Panie Jurku, pan mi zniszczył życie. Mogłem się zajmować się czymś innym.” (śmiech)
Grasz czterema pałeczkami. Zaczynałeś od dwóch? Próbowałeś eksperymentować z sześcioma?
Oczywiście, że spróbowałem techniki sześciopałkowej. Te 4 pałki, to już jest taka swoista proteza. To nie jest naturalna rzecz. Naturalnie po prostu bierzesz jedną pałkę w jedną rękę, drugą w drugą rękę i grasz. Technika czteropałkowa bardzo obciąża ręce. Im więcej masz pałek, im większy ciężar musisz unosić. Ale to nie ma jeszcze takiego znaczenia, jak fakt, że ten ciężar wpływa na sposób artykułowania dźwięków. A ja gram mocno, zawsze grałem mocno. Pamiętaj, że wyrastałem w okresie jazz-rocka, fusion, funku, R’n’B, soulu. To był czas wielkich zespołów fusion z jednej strony, a w muzyce rozrywkowej Jamesa Browna, Prince’a, King Crimson. Coś za coś. Jeżeli masz sześć pałek, to wydobywasz inne kolory z układów akordowych – i to jest rzecz oczywista – ale tracisz na artykulacji. Ja sobie po prostu pomyślałem, że wibrafon ma tylko trzy oktawy i to jest naprawdę mocno ograniczony instrument, w porównaniu z klawiaturą fortepianu, czy jakiegokolwiek innego instrumentu klawiszowego. To jest coś, czego inne instrumenty nie mają i chcę to zachować. Dlatego wróciłem do techniki czteropałkowej.
Jakie jest największe wyzwanie w grze na wibrafonie?
Sprecyzuj, bo tych wyzwań jest troszkę.
Mój brat grał na oboju i tam samo wydobycie dźwięku ze stroika jest wyzwaniem. Mówiłeś o ciężarze pałeczek…
Tego czytelnicy nie zobaczą, ale jak widzisz mam zgrubienia na palcach. Samych sposobów utrzymanie pałek w technice czteropałkowej wymyślono kilka, ale ja gram techniką klasyczną – to powiem ci, że tutaj największym wyzwaniem jest kondycja całego aparatu. Bo ja muszę być cały czas w formie. Jeżeli tylko trochę stracę na kondycji w rękach, nie jestem pewien, czy w czasie grania mi któraś pałka nie wypadnie. Muszę codziennie kilka godzin grać, inaczej wypadam z gry.
A czy jest jakaś forma siłowni dla takich muzyków, jak ty?
Nie, rozmawiałem z kolegami i wszyscy się zgadzamy, że każdy z nas sobie tworzy swój zestaw ćwiczeń, taką siłownię, przy instrumencie. Mnie dziś też jeszcze czeka półtorej godziny ćwiczeń typowo kondycyjnych, siłowych, gdzie nie ma w ogóle muzyki. To jest tylko i wyłącznie ćwiczenie kondycji. I jest też dużo wyzwań związanych z tym, że jest w wibrafonie tłumik – pedał do tłumienia dźwięku. To też jest ciężkie zadanie, bo dźwięki się zlewają i trzeba być niezwykle precyzyjnym, żeby trafić z tym tłumikiem w odpowiedni moment, i żeby się nic nie pozlewało po drodze. Ale każdy instrument ma jakieś wyzwania, a ja myślę, że kondycja jest chyba wspólna dla wszystkich. Bo tak naprawdę, jakby zapytać kogokolwiek, to właśnie albo silne usta albo ręce, w zależności od tego, jak wydobywa się dźwięk, decydują w głównej mierze o jakości wykonania. Na szczęście pewne rzeczy, które nas mocno ograniczały w przeszłości, teraz już zniknęły. Myślę tutaj na przykład o tak banalnej rzeczy, jak nagłośnienie. Kiedy startowałem, to wiecznie nic nie słyszałem na koncertach. Szczególnie w małych klubach, kiedy grałem jeszcze z zespołem Walk Away, wystarczyło, że perkusista uderzył w jakiś talerz, który ma częstotliwości zbliżone do wibrafonu, ja natychmiast nie słyszałem kompletnie nic. Więc patrzyłem tylko na te płytki wychodząc z założenia, że uderzam w coś, co widzę, i że to się powinno zgodzić z tym, co inni grają. Teraz systemy nagłośnienia są coraz lepsze. Poza tym mamy też już systemy pick upów dla tych instrumentów, więc grasz i wiesz, że rzeczywiście coś tworzysz z kolegami. Powiem ci, że wiele koncertów, które grałem z Walk Away w latach 80-tych kończyło się tak, że ktoś przychodził do mnie po koncercie i mówił: „Panie Bernardzie, bardzo ładnie pan wygląda, jak pan gra na tym instrumencie.” Dramat. (śmiech)
Owacyjnie przyjęty koncert "Schaeffer Elektronicznie" w Filharmonii w Szczecinie już za nami, kolejne wydarzenie 14. edycja Festiwalu Era Schaeffera już 26 listopada w Basenie Artystycznym w Warszawie. O tym niepowtarzalnym wydarzeniu będziemy pisać już wkrótce.