"Anouilh jest głębszy od Sofoklesa" - napisał Jan Paweł Gawlik w 1957, tuż po polskiej prapremierze "Antygony". Chyba trochę przesadził. Dwudziestowieczna przeróbka zestarzała się o wiele szybciej niż antyczny oryginał. Wersja Anouilha cokolwiek irytuje dziś kwiecistością dialogów nasyconych poetyzowaniem jak perfumami. Ale za to skutecznie zwala z koturnów, pozbawia patosu i postacie, i odwieczny spór, i także cały napuszony mechanizm teatralnej tragedii. Podejrzewam, że to mogło być jednym z argumentów Bogdana Toszy, gdy sięgał po Francuza, nie po Greka.
Sosnowiecka "Antygona" jest krótka, jednoczęściowa; nieustanna muzyka elektroniczna utrzymuje napięcie. Spektakl zaczyna się na pustej scenie - reżyser każe aktorom zza kulis prywatnie i dopiero na oczach widzów wchodzić w role. Trudne zadanie dla niezbyt mocnego zespołu, protagoniści jednak dają sobie radę. Strażnik I Zygmunta Biernata, prostak nie pozbawiony nawet ludzkich odruchów, pozbawiony jednak wszelkiego poczucia wartości, może poczciwy, ale bezduszny. Kreon Bernarda Krawczyka, sympatyczny i ciepły, mądry, nieomal godny współczucia, gdy mówi o "brudnej robocie" władców pełnej kłamstw i wyborów mniejszego zła. I Antygona Katarzyny Kulik, chuda, dziewczęca, wyzbyta wszelkiej teatralności w zachowaniu. Siła jej skupienia i determinacji jest bodaj mocniejsza niż w tekście roli. Premiera odbyła się 13 grudnia; teatr do tej daty przywiązywał, jak się zdaje, spore znaczenie. Wątpię jednak, czy młodzi ludzie, którzy wraz ze mną oglądali sz