"Śmierdź w górach" w reż. Konrada Imieli i Cezarego Studniaka w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Pisał Konstanty Puzyna jeszcze z okazji potyczek o Witkacego, że angielski dowcip o koniu, co przychodzi do baru i zamawia whisky, ma sens tylko wtedy, gdy jest to zwyczajny koń i zwyczajny bar. Gdy koń jest zielony, a bar z Marsa, dowcip leży. Szkoda, że mądrości tej nie przyswoili sobie Konrad Imiela i Cezary Studniak, którzy mieli w garści fantastycznie odlotowy punkt wyjścia widowiska. Oto całkowicie zmitologizowane Bieszczady z lat 70.: tu watahy napalonych harcerzy, tam hordy naćpanych hipisów, klimat baru w Ustrzykach i legendarna postać faceta, który żył z wymyślania dowcipów i sprzedawania ich do Warszawy. Grać nie umierać. Ale autorom było mało i poczęli cały ten absurd mnożyć. Harcerzy zmilitaryzowali na modłę silnej młodzieży, jednemu z druhów rozdwajając jaźń. Dowcipnisiowi kazali wypychać hipisów trocinami, zaś faceta tkwiącego na stołku nazwali Edwardem Stachurą, nie mając pojęcia, do czego mógłby im być potrzebny. Rozmno�