Dopiero kiedy finalistom pozwolono improwizować na zadany temat, młodzież rozwinęła skrzydła, demonstrując, że mamy do czynienia z artystami, a nie kukłami i manekinami ubranymi w wyrwane z jakiegokolwiek kontekstu kostiumy - po XX Ogólnopolskim Konkursie Tańca im. Wojciecha Wiesiołłowskiego w Gdańsku pisze Sławomir Pietras w Angorze.
Było kilka przyczyn, dla których zamiast pilnie obserwować przebieg XX Ogólnopolskiego Konkursu Tańca im. Wojciecha Wiesiołłowskiego, pokręciłem się trochę po Gdańsku, popatrzyłem na finał, odbyłem szereg rozmów, nieudany obiad nad Motławą i udaną kolację w dobrze dobranym gronie, a następnego ranka z autostradową szybkością 140 km/godz. oddaliłem się z Trójmiasta. W uszach ciągle dźwięczały mi powtarzające się bez końca konkursowe wariacje z kilku zaledwie baletów ("Paquita", "Don Kichot", "Jezioro", "Śpiąca", "Bajadera", "Korsarz", "Dziadek", "Esmeralda", "Giselle", "Coppelia"), choć w światowym repertuarze jest ich co najmniej kilkaset. Niemal wszyscy uczestnicy wykonywali je niepewnie, suponując, że to wszystko jest za trudne i tańczone przez nich za wcześnie. Dopiero kiedy finalistom pozwolono improwizować na zadany temat, młodzież rozwinęła skrzydła, demonstrując, że mamy do czynienia z artystami, a nie kukłami i manekinami u