"Spektakle plenerowe nie powstają, żeby utrzymać operę przy życiu. Ona, dzięki kartonowi i Jakości, i tak przetrwa bez efektów specjalnych. W budynku jest potrzebne skupienie, odpowiednie przygotowanie. Wydaje mi się, że publiczność, która przychodzi na plenerowe spektakle, nie odnajdzie się najlepiej w teatrze operowym. [...] Bo to zupełnie inna widownia. Widowiska plenerowe wymagają odpowiedniego kontekstu, który przykuje uwagę widza. W przypadku "Balu maskowego" będzie to wielki, radosny przemarsz przez miasto i spływ kajakowy. Grill? Dlaczego nie! Do Glyndebourne, czyli na najbardziej elitarny angielski festiwal operowy, arystokracja nie przyjeżdża tylko po to, żeby zobaczyć operę, ale też na piknik, który odbywa się między aktami. Pamiętajmy, że opera była kiedyś tylko tłem dla spotkania: w trakcie wielogodzinnych spektakli, przy zapalonym świetle, można było spokojnie wyjść do kasyna czy na obiad".
Przytoczona wyżej wypowiedź pochodzi z rozmowy, którą z Michałem Znanieckim dla wrocławskiej redakcji "Gazety Wyborczej" przeprowadziła Ewa Orczykowska. Nagłówek głosi: ""Bal maskowy" na Olimpijskim to widowisko, nie opera". Reżyserowi kolejnej superprodukcji przyszło po dwóch latach ponownie zmierzyć się z przestrzenią Stadionu Olimpijskiego i trzeba oddać mu sprawiedliwość tym razem przynajmniej postawił sprawę jasno, co z recenzenckiego punktu widzenia znacznie upraszcza problem oceny. Ale utwór Verdiego, tak się nieszczęśliwie składa, jest właśnie operą, nie festynem z okazji, nie akademią ku czci, nie pokazem cyrkowym. Cytowane wyżej słowa Znanieckiego brzmią zatem jak próba zabezpieczenia się na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy przyjrzeć się nie tylko widowisku samemu w sobie, ale również jego Verdiowskiemu pretekstowi. By jednak zadośćuczynić reżyserowi, zacząć trzeba od "spectaculum" prezentowanego na olimpijskiej murawie.