„Zaraza” w reż. Uny Thorleifsdottir w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Długo polowałem na ten tytuł, bo jakoś nie po drodze mi było z Kielcami (pewnie przeszkodą są 2 godziny drogi pociągiem), ale w końcu dwa lata po premierze moje drogi z „Zarazą” się przecięły. Myślę, że bardzo dobrze, że wziąłem ten tytuł na przeczekanie, bo miałem czas na ochłonięcie z doświadczeń pandemicznych i podejście do nich na zimno. Dodatkowo liczyłem na wiele, bo poprzedni spektakl Uny Thorleifsdottir w Kieleckim Teatrze Żeromskiego - “≈ [PRAWIE RÓWNO]”, był dla mnie wielkim przeżyciem i do dziś wspominam z utęsknieniem (a według mojego teatralnego Excela minęły już cztery lata).
Twórczyni postanowiła w warstwie fabularnej trzymać się dosyć wiernie pierwowzoru napisanego przez Camusa, więc postaram się za bardzo nie zagłębiać się w fabułę, bo każdy kiedyś w swoim życiu spotkał się z „Dżumą” i musiał ją przeżyć w szkole (jeśli to była książka to przeżył, a jeśli zapomniał o cudzysłowie i spotkał chorobę to – cytując wielkiego polskiego poetę – „kto umrze ten umrze”). W mieście (w wersji scenicznej nieokreślonym z nazwy) zaczynają umierać szczury, a zaraz po nich przychodzi kolej na ciut większe ssaki. Obserwujemy rozwój pandemii dżumy i z rosnącym niepokojem możemy dostrzec coraz to nowe analogie z niedawną pandemią COVID. I bardziej niż o samego wirusa chodzi tu o postawy ludzi: ich długi brak strachu, bagatelizowanie, a potem ślepą panikę. Dodatkowo mocno zostaje nakreślona przewrotna rola mediów w kreowaniu całej paniki. Dziennikarz Rambert parokrotnie podkreśla, że tylko podaje dane i fakty, a to, co ludzie z nimi zrobią i jak zinterpretują, to już ich sprawa.
Z perspektywy czasu mrozi postać Cottarda, który chce wzbogacić się na kryzysie zdrowotnym mieszkańców miasta i organizuje nielegalne przemyty ludzi poza strefę objętą kwarantanną. W zestawieniu ze znaną nam aferą respiratorową z 2020 roku przeraża fakt, że w realnym świecie także pojawiły się kreatury chcące zarobić jak najwięcej na tragedii innych.
Ciekawa jest też scena, w której doktor Rieux spotyka się z włodarzami miasta, aby zaprezentować im jak wygląda rosnąca fala śmierci i proponuje zamknięcie miasta i objęcie go ścisłą kwarantanną – zostaje wtedy wyśmiana przez władze i otrzymuje propozycję powrotu do tego, do czego się najlepiej nadaje, czyli do kuchni. Brutalne zderzenie ze ścianą, gdzie „chłopski rozum” wygrywa z twardymi dowodami przedstawianymi przez lekarzy.
W roli doktor Rieux możemy podziwiać doskonałą Joannę Kasperek; jej postać jest wyważona, zadaniowa i opanowana, z ogromną fachowością zajmuje się chorymi i bada od samego początku sytuację w mieście. Jej wybornie wykreowana rola opanowanej specjalistki dodatkowo podkreśla jedna jedyna scena, w której Rieux pozawala sobie na chwilę słabości i wpada w rozpacz i chce rzucić wszystko i uciec z zamkniętego miasta. Dotąd opanowana aktorka rzuca się na stalową ścianę z tyłu sceny i stara się ją przepchnąć , jednak jest bezsilna i jej próba spełza na niczym. Po tej chwili słabości od razu wraca do swojego poprzedniego trybu, bo przecież trzeba pomagać ludziom. Ta kreacja aktorska wybornie uwypukla jak gotującą się kadzią z magmą jest lekarz. Opanowany i spięty ilekroć nadejdzie odpowiedni moment, ale pod powierzchnią płonie i mimo wszystko też boi się jak inni. Przepyszna rola.
Dodatkowo ten spektakl „robi” w pełni wyborna scenografia Mirka Kaczmarka i oświetlenie za które również on jest odpowiedzialny. Podłoga sceny jest wyłożona lustrzana stalą, ściany i tył sceny zabudowany wysoką, matową, stalową kurtyną. Bardzo mocno uderzyło mnie to, że ta wszechobecna stal jest wręcz kolejną postacią na scenie; upodabnia przestrzeń do laboratorium lub wręcz do schronu.
Żelazna kurtyna, niczym zaraza, jest cały czas obecna z bohaterami na scenie; oni jej nie zauważają, póki nie jest już za późno na cokolwiek. Potem przez cały przebieg spektaklu starają się przepchnąć ją, jakoś otworzyć i wydostać się poza nią – symbolizującą miasto zamknięte w kwarantannie – ale nie są w stanie. Zaraza zawsze była i zawsze będzie, czy to aktywna, czy to uśpiona i to od nas zależy jak szybko zauważymy zagrożenie i jak szybko postaramy się coś z tym zrobić.
W kieleckim teatrze dostałem współczesny teatr, ale z klasą, który nie ograniczał się jedynie to darcia ryja i tarzania się po podłodze. Bardzo wstrzemięźliwy w środkach, ale dzięki temu pozwalający sobie wybrzmieć w pełni. Z wybornym aktorstwem i fenomenalnym udźwiękowieniem - Gisli Galdur Thorgeirsson powinien dostać order za skomponowanie muzyki i ambientów do „Zarazy” – czuję, że mój demon paraliżu sennego będzie wykorzystywał tę muzykę jako soundtrack do dręczenia mnie. Bardzo mi brakowało takiego teatru ostatnio, spokojnego, mądrego i niesilącego się na fajerwerki tam gdzie ich nie trzeba.
Poza tym ogromnie szanuję, że w spektaklu nie pada ani razu nazwa COVID; dzięki temu spektakl aż tak mocno się nie przeterminuje i możemy go zachować na kolejną pandemię, bo, jak wiemy z ”Zarazy”, ona nie odchodzi - ona idzie spać, bo tak jest zaprogramowana i kiedyś wróci. A nawet jeśli odetniemy tę warstwę popandemiczną to mamy szansę obejrzeć naprawdę porywające i kompetentne wystawienie „Dżumy”.
Jedźcie wszyscy do Kielc jak ten spektakl jeszcze się pojawi na afiszu, bo warto (ja już się zbieram, bo przede mną 2 godziny drogi w jedna stronę).