- Chcę mieć po prostu święty spokój - wyznaje Biedermann i - aby uniknąć nieszczęścia - zaprzyjaźnia się z typami spod ciemnej gwiazdy, w których podejrzewa podpalaczy. Może panowie podpalacze zrobią krzywdę innym, nie jemu? Może zostawią go w spokoju? Wierząc w to, że zło można oswoić, daje im nawet zapałki. Sztukę Maxa Frischa, "Biedermann i podpalacze", która w momencie powstania w 1958 roku odczytywana była jako analiza narodzin faszyzmu, wystawił na Scenie Miniatura Teatru im. Słowackiego Mikołaj Grabowski.
Dramat, będący jednym z ciekawszych przykładów teatru absurdu, w efektowny sposób, za sprawą jednej przejrzystej metafory analizuje mechanizmy działania zła. "W końcu to sam człowiek podpala swój dom. Bo logika zła jest taka, że zło jest samo w sobie bezsilne, ono nie ma nawet zapałek. Owszem, może zgromadzić materiał łatwo palny, ale z tego jeszcze nie ma pożaru. To sama ofiara musi stać się podpalaczem. Bo nie o to przecież chodzi, by mnożyć pożary, ale by mnożyć podpalaczy" - napisał w programie ksiądz profesor Józef Tischner i trudno o wnikliwsze oddanie sensu sztuki. W scenicznej realizacji tekst napisany jako słuchowisko radiowe brzmi zaskakująco aktualnie. Zwłaszcza w pierwszej części spektaklu, kiedy w domu zamożnego mieszczanina Biedermanna pojawiają się dwaj przybysze i nie tylko nie dają się wyrzucić - gospodarz ma co nieco na sumieniu, boi się policji, więc nie interweniuje zbyt zdecydowanie - ale zaczynają... gromadzić na st