- Żyłem z fotografowania teatru. Goniłem strasznie. Premiera za premierą. Byłem sam, wywoływałem sam, kopiowałem sam, plamkowałem sam. Pracowałem po nocach, żeby zdążyć. Jedną piątą tamtego życia spędziłem w ciemni - mówi Wojciech Plewiński w rozmowie z fotografem Bartkiem Warzechą w miesięczniku Teatr.
BARTEK WARZECHA Fotografowie teatralni bardzo długo robili zdjęcia z widowni. Pan to przełamywał? WOJCIECH PLEWIŃSKI Zdarzało mi się jeszcze pracować z reżyserami starszego pokolenia, którzy powtarzali, że nie mam prawa wchodzić na scenę. "Robimy z tego rzędu, proszę stanąć tu, potem tu, cała scena w kadrze". Nuda potworna. W latach pięćdziesiątych, kiedy zaczynaliśmy fotografować teatr, próbowaliśmy przełamywać wszystkie obowiązujące schematy. Mówię w liczbie mnogiej, bo przecież nie byłem sam i byłoby to pyszałkowate twierdzić, że sam coś wymyśliłem. Ja fotografowałem zazwyczaj na próbach generalnych, bo trudno było się pętać przy publiczności. Wchodziłem na scenę, robiłem z ręki, w ruchu. Umawiałem się z reżyserami, że będę miał czapkę niewidkę i będę mógł się swobodnie - ale dyskretnie - przemieszczać, żeby nadążać za akcją. Jeśli szli na to, było świetnie. Mogłem się kręcić między aktorami, przy pe�