"Bloomusalem" jest poważnym eksperymentem teatralnym. Jego twórcy poważnie potraktowali własną awangardowość, aktorzy poważnie traktują swe trudne zadania i wykonują je z podziwu godną sprawnością, widzowie też traktują rzecz poważnie, zarówno w pierwszej jak w drugiej części, kiedy posłusznie wędrują po foyer, starając się awangardowo coś zobaczyć za swoje pieniądze. Nikt się nie śmieje. Nie ma z czego? Jest, możemy nawet z wielu oznak się domyślać, że śmiech na widowni teoretycznie był przewidziany. Wprawdzie jeżeli idzie o poczynania pań lekkiego podobno prowadzenia, odtwarzające je aktorki odpowiedzialnie ukazały studium sadomasochizmu i odtworzyły obsesje z precyzją godną nie śmiechu, lecz uznania. Ale nikt się nie śmieje, nie śmie nawet, gdy J. J. O'Molloy wykrzywia się do przekrzywiającego mu się Blooma, ani kiedy zewsząd dolatują różne swawolne i podejrzane odgłosy, cmokania, wabienia, wołania, ani kiedy iluzjonista pokaz
Tytuł oryginalny
Zaczyna się na serio
Źródło:
Materiał nadesłany
Dialog Nr 12