"Amy. Klub 27" Marii Spiss w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Alicja Müller w Teatraliach
W surrealistycznym nie-mieście, na granicy halucynacji i obłędu, w którym rozpad zdaje się synonimem istnienia spotykają się oni - dzieci negacji. Nieślubni potomkowie bourbona i marihuany. Królowie muzyki, postrachy kościołów. Idole i ucieleśnione karykatury przechlanego życia. Uwielbieni za to, co ich zniszczyło. Amy Winehouse, Jim Morrison, Kurt Cobain, Jimi Hendrix, Janis Joplin. Odeszli tak jak żyli - hucznie i samotnie. U Piotra Siekluckiego huk przedziera się nawet do krainy umarłych. Cienka bowiem jest granica między obłędem za życia a pośmiertną katuszą. Nie ma piekła ani nieba. Bohaterowie "Amy. Klubu 27" trafili donikąd. Na wiekuisty śmietnik. Przecież nigdy nigdzie nie pasowali. Spektakl Siekluckiego zaczyna się od scenki z życia rodzinnego. Nie jest przyjemnie. Od razu widać, że z ostentacyjnie kpiarsko-teatralnego pokoju (przestrzeń wypełnia pluszowy - nieco kosmiczny, a trochę żałobny - fiolet) dawno już uleciało to, co można