"Sonata widm" Augusta Strindberga w reż. Markusa Öhrna w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w Teatrze dla Was.
Co jakiś czas w Internecie można natrafić na zestawienia słów o różnej proweniencji, opisujących skomplikowane zjawiska czy stany emocjonalne. Przykładów jest wiele. Japońskie "komorebi", czyli słoneczne promienie prześwitujące spomiędzy konarów. Filipińskie "gigil" - chęć wyściskania kogoś niesamowicie uroczego. Słynne niemieckie "Schadenfreude". Szalenie modne duńskie "hygge". Plus setki wyrazów wymyślanych przez Johna Koeniga w "Dictionary of Obscure Sorrows". Od niedawna zastanawiam się, czy istnieje słowo, które można by wyjaśnić w następujący sposób: "uczucie dziwnej, wręcz perwersyjnej uciechy z oglądania czegoś obiektywnie złego, a w najlepszym razie pozbawionego sensu". Albo: "rozsadzający czaszkę teatralny dysonans poznawczy". Bo jeśli takie słówko istnieje, to na pewno wylądowałoby w tytule tekstu. Tak rzecz się ma z nowym projektem Markusa Öhrna, artysty, który narobił sporo zamieszania prezentowanymi gościnnie projektami