"Ślub" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.
Atmosfera na scenie i widowni na gdyńskim "Ślubie" przypomina trochę wesele, na którym dwie rodziny patrzą na siebie po dwóch stronach ustawionego w podkowę stołu i zabawa jakoś nie może się rozkręcić. Waldemar Śmigasiewicz, reżyser "Ślubu" Witolda Gombrowicza, w Teatrze Miejskim w Gdyni (premiera w miniony piątek), wystawiał dramaty Gombrowicza wiele razy, także w Gdyni, choćby ciekawy i zostający w pamięci "Trans-Atlantyk" na scenie w Orłowie. Tym razem taksie zanurzył w trudny tekst dramatu, że chyba zapomniał o widzach. "Ślub" powinien chwytać za gardło, to już taki dramat. W ślimaczącym się gdyńskim przedstawieniu tak naprawdę jest tylko jeden chwytający za gardło moment. Ale o nim na koniec. Spektakl zaczyna się od zupełnych ciemności, dopiero gdy główny bohater, Henryk (Rafał Kowal) zaczyna snuć swój monolog, scena powolutku rozjaśnia się, jeszcze moment i pojawiają się zarysy zamienionego w karczmę rodzinnego domu Henryka. Kied