Wyznam szczerze, że nigdy dotąd nie widziałam na teatralnej scenie – bądź co bądź zawodowej – aż takiej pornografii! Ten spektakl pokazuje, że rewolucja seksualna idzie w kulturze pełną parą. Bez żadnych osłonek. I dzieje się to za pieniądze publiczne, nasze, z kieszeni podatników. Mówię o ostatniej premierze, o przedstawieniu – jeśli jeszcze można to tak jeszcze nazwać – „Opowieści niemoralne” w reżyserii Jakuba Skrzywanka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w miesięczniku WPIS.
Teatr ten należy do sieci teatrów miejskich, jest prowadzony przez miasto Warszawa, zatem finansowany przez Ratusz. Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski nie żałuje kwot na tę placówkę, w której repertuarze są spektakle hańbiące, urągające godności teatru jako sztuki, urągające aktorstwu jako zawodowi artystycznemu. Większość prezentowanych tu przedstawień należałoby przenieść do miejsc zwanych domami publicznymi (potocznie burdelami), w których świadczone są płatne usługi seksualne. Na pewno należą też do nich „Opowieści niemoralne”, dla których odpowiednią „sceną” byłby właśnie dom publiczny. Rzecz ta nie ma bowiem nic wspólnego, nawet w najmniejszej części, z artyzmem, a więc z tym, co pozwalałoby ją określać mianem teatru. Jest to po prostu obrzydliwa pornografia, dla której absolutnie nie ma miejsca w przestrzeni teatru. Ta rzecz adresowana jest ewidentnie do klientów „domów uciech”, a nie do kulturalnej publiczności teatralnej. To wprost niewyobrażalne, że Rafał Trzaskowski, jako prezydent Warszawy finansując z publicznych pieniędzy nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe przedsięwzięcia, ma czelność domagać się od rządu zwiększenia na nie puli finansowej. Przykrych i dotkliwych skutków jego fatalnego zarządzania stolicą doświadczamy zwłaszcza my, warszawianie.
Rzekomą inspiracją dla powstania „Opowieści niemoralnych” były – jak twierdzą autorzy scenariusza Weronika Murek i Jakub Skrzywanek – dwa filmy Waleriana Borowczyka. Chodzi o „Dzieje grzechu” z 1975 r., będące adaptacją powieści Stefana Żeromskiego (o tym samym tytule), oraz „Opowieści niemoralne” z 1974 r., który to tytuł reklamiarsko, bez umotywowania artystycznego, przechwycił Skrzywanek do swojego spektaklu. Inspiracja musiała być doprawdy bardzo, ale to bardzo odległa. „Dzieje grzechu” Waleriana Borowczyka określane są pod względem gatunku jako film psychologiczny, tymczasem na scenie Teatru Powszechnego dramatu psychologicznego nie ma absolutnie. Swojego odzwierciedlenia nie znajdują też ani fabuła filmu, ani przesłanie powieści „Dzieje grzechu” Stefana Żeromskiego. Poza imionami bohaterów nie ma żadnego podobieństwa ani do wersji literackiej, ani filmowej. Powoływanie się Skrzywanka na nie jako na źródło inspiracji jest ze strony reżysera wielkim nadużyciem.
Podobnym nadużyciem jest zatytułowanie spektaklu tytułem filmu Borowczyka. Jego „Opowieści niemoralne” są oczywiście filmem silnie erotycznym, ale przy tym wielkiej urody plastycznej, za co zresztą został nagrodzony Le Prix de l’Age d’Or oraz nagrodą Królewskiego Archiwum Filmowego w Belgii. Reżyser zrealizował go w 1974 r. we Francji (gdzie z żoną mieszkali od 1959 r.). W czterech odrębnych opowieściach: „Przypływ”, „Teresa Filozofka”, „Elżbieta Batory” i „Lukrecja Borgia” ukazał negatywne, wręcz destrukcyjne postaci kobiet szaleńczo owładniętych żądzą seksu, czego konsekwencje są pełne okrucieństwa. Ponieważ silnie negatywny wizerunek kobiet, skłonnych nawet do morderstwa w celu zaspokojenia swoich żądz, nie mieści się obecnie w poprawności tzw. ideologii feministycznej, Skrzywanek sprytnie od tego uciekł. Jego „spektakl” składa się nie z czterech, a z trzech części, z których każda ma stanowić, jak w filmie, byt autonomiczny. Tymczasem wszystkie je łączy seks najczęściej na granicy, a nawet w formie porno. Na stronie internetowej Teatru Powszechnego można przeczytać takie oto podchwytliwe pytanie, które ma wystarczyć za uzasadnienie owego porno: „Czym są dziś dla nas obrazy prezentujące seks, w kraju, w którym wciąż jedynym szeroko akceptowalnym miejscem do rozmowy na ten temat jest konfesjonał?”.
W nawiązaniu do tego część pierwszą, zatytułowaną „Dzieje grzechu”, rozpoczyna scena w konfesjonale. Oto spowiedź młodej dziewczyny, Ewy (w tej roli Natalia Lange), którą ksiądz (Grzegorz Falkowski) wręcz molestuje werbalnie, zadając jej szczegółowe pytania dotyczące masturbacji. Ksiądz spowiednik swoim co najmniej dziwnym zachowaniem, by nie powiedzieć dosadniej, wykazuje osobiste zainteresowanie tematem, toteż drąży go niemiłosiernie. Scena ta wlecze się i wlecze. Podobnie jak następne sceny z rodzicami Ewy – matką (Aleksandra Bożek) i ojcem, również często zajętym masturbacją. Gra go Arkadiusz Brykalski, aktor, który nie ma żadnych problemów ani zahamowań z odgrywaniem porno na scenie. Są też obsceniczne sytuacje wyuzdanego seksu Ewy z Łukaszem (Andrzej Kłak). A żeby było jeszcze pikantniej, naprzeciwko tejże pary zajętej wiadomo czym stoi figura Matki Bożej. Bohaterka odwraca ją do ściany, gdy uprawia seks.
Co chciał przez to powiedzieć reżyser? Ano pewnie, że według niego, czyli według ideologii neomarksistowskiej, Kościół, i w ogóle wiara katolicka, krępuje wolność seksualną człowieka, tłamsi rozwój seksualny młodych itd. Przed premierą Skrzywanek wyznał w jednej z wypowiedzi, że jako czternastolatek obejrzał „Opowieści niemoralne” Borowczyka i że było to dla niego doświadczeniem przełomowym: „Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem publicznie film, który tak bardzo łamał narracje narzucane przez Kościół i otaczającą nas rzeczywistość społeczną. Filmy Borowczyka były obrazoburcze, przekraczające tabu. Budziły we mnie wstyd, totalne zaniepokojenie, ale przez to też poczucie wolności”. Dodawał też: „Mam poczucie, że dzisiaj z jednej strony mamy do czynienia ze zwrotem konserwatywnym, który próbuje nas zamknąć w jakichś szufladach, a z drugiej – po raz pierwszy w historii globalnej tak otwarcie mówimy o swojej tożsamości psychoseksualnej, orientacji itp.”. Nawiązując do swojego spektaklu, Skrzywanek właściwie poskarżył się, że jest to też opowieść twórców tego przedstawienia o ich okresie dojrzewania i o tym, z czym musieli się „mierzyć, dojrzewając w Polsce kilkanaście lat temu”.
Można by pomyśleć, że biedny ten młodzieniec, którego seksualność jako nastolatka była tłamszona i represjonowana przez Kościół, konserwatywnych Polaków i patriarchalne społeczeństwo, i który dopiero teraz, na fali rewolucji seksualnej, rozmaitych lewackich ruchów, ideologii feministycznej itp., może wreszcie „wyjść z szuflady” i mówić pełnym głosem. Jak widać jednak, ma do powiedzenia jedynie to, co się tyczy kwestii od pasa w dół. Przedstawienie nie zawiera żadnej konstruktywnej myśli. Jest długim, nudnym bełkotem pornograficznym z elementami dewiacji. O poziomie artystycznym nie ma co mówić, nawet o tym najniższym, brak bowiem podstawowej wiedzy z zakresu warsztatu reżyserskiego i prowadzenia aktorów. Aktorzy widocznie zapomnieli, co znaczy grać prawdziwe role, budować postaci. Choć trzeba przyznać, że sceny porno wychodzą im bardzo sprawnie.
Część druga, zatytułowana „Bestia”, nawiązuje do niegdysiejszej głośnej historii Romana Polańskiego (gra go Michał Czachor) tyczącej gwałtu na trzynastoletniej Samancie Geimer (w tej roli Natalia Lange). W 1977 r. w Los Angeles dziewczyna ta pozowała Polańskiemu do zdjęć jako modelka. Autorzy scenariusza wykorzystali transkrypt rozprawy sądowej z 1977 r., w oparciu o który Skrzywanek snuje niejako rekonstrukcję wydarzeń. Na szczęście pohamował swoje zapędy, jeśli chodzi o formę prezentacji na scenie gwałtu na nieletniej – rzecz odbywa się na kanapie odwróconej do widzów oparciem. Ta część spektaklu ciągnie się jeszcze dłużej aniżeli poprzednia oraz następna, czyli „Wyspa miłości”.
Jest to wyspa szczególna, propagująca współczesny fandom, fetysz. Przybywają tu zwolennicy uprawiania na łonie natury seksu nie z ludźmi, lecz z roślinami, drzewami. Cała ta dewiacyjna orgia nagusów wykonujących w rytm muzyki ruchy kopulacyjne, te wypowiadane przez aktorów kwestie, z których wynika, że seks międzyludzki prowadzi do zwiększenia populacji, wpływając negatywnie na i tak dokonujące się już zmiany klimatyczne na naszej planecie – jest to coś tak obrzydliwego, że wstydzę się o tym pisać. A jeśli reżyser spektaklu uważa, że jest w tym oryginalny i awangardowy, to myli się. Już w 2015 r. w warszawskim Teatrze Rozmaitości, funkcjonującym pod nazwą TR, w spektaklu „Możliwość wyspy” wg powieści francuskiego pisarza Michela Houellebecqa, wyreżyserowanym przez Magdę Szpecht, zaprezentowano scenę, w której aktorka symulowała spółkowanie z dużą rośliną doniczkową. Nieopodal niej aktor w sposób jednoznacznie erotyczny pieścił psa. Recenzując to przedstawienie, pytałam wówczas retorycznie, gdzie są obrońcy zwierząt…
Jakub Skrzywanek nie jest tu więc pionierem odkrywającym nowe przestrzenie. Nowością jest natomiast – tak myślę – zaproszenie przez niego do współpracy przy realizacji teatralnej konsultantek scen intymnych, edukatorek seksualnych. Z całą pewnością za niemałe honorarium. Jeszcze do niedawna nikt nie znał nazwiska tego reżysera. Nasuwa się zatem pytanie, kim jest ten 29-latek, który mimo ukończonych studiów polonistycznych i reżyserskich udowodnił „Opowieściami niemoralnymi” (i nie tylko) ogromne braki tyczące już nie tylko rzemiosła reżyserskiego, ale wręcz wiedzy podstawowej, ogólnej. „Babranie się w ekskrementach” nie daje przecież legitymacji do reżyserowania przedstawień teatralnych.
Mimo nieudolności reżyserskiej i pustki intelektualnej nieznany wcześniej Jakub Skrzywanek zrobił, można powiedzieć, błyskotliwą karierę w ciągu zaledwie dwóch, trzech lat. To właśnie w jego reżyserii warszawski Teatr Powszechny wystawił w 2019 r. adaptację słynnej książki Hitlera „Mein Kampf”. Skrzywanek tak zrealizował spektakl, by pod historycznym kostiumem pokazać współczesną, jakoby „faszystowską” Polskę, z „faszystowskimi” Polakami antysemitami oraz „faszystowskim” rządem. Reżyser wprawdzie nie grzeszy nadmiernym intelektem, na tyle jednak zdawał sobie sprawę z tego, że dzięki takiej wymowie spektaklu spowoduje zainteresowanie sobą środowisk żydowskich w USA, jak i mediów izraelskich. Że on, Skrzywanek, będzie znany szerzej. I nie mylił się. Izraelskie pismo „Jerusalem Post” z chęcią opublikowało wywiad z nim. Oczywiście wszystko to za ochoczą zgodą dyrektora Teatru Powszechnego, Pawła Łysaka, który osobiście udzielił z kolei wywiadu „New York Timesowi”, informując amerykańskiego czytelnika, że ideologia faszystowska znajduje w Polsce akceptację i dlatego wystawił ten spektakl – a jakże! – ku ostrzeżeniu.
Zarówno Skrzywanek, jak i Teatr Powszechny nie mogli nie „dołożyć” Kościołowi, pokazując, że za nazizm, za faszyzm odpowiedzialny jest właśnie Kościół katolicki, my katolicy, wszak Hitler pochodził z rodziny chrześcijańskiej, katolickiej. Idąc dalej za ideologiczną tezą reżysera - gdyby nie katolicy, nie byłoby antysemityzmu. Tę swoją złotą myśl Skrzywanek ilustruje sceną mającą uwiarygodnić katolicyzm niemieckiego zbrodniarza i jego rodziny. Oto wnętrze domu rodzinnego Hitlera, na ścianie którego zawieszony jest wielkich rozmiarów obraz Matki Bożej Jasnogórskiej. Pod on wraz z rodziną spożywają obiad, wykazując ogrom nienawiści do obcych.
Oczywiście, nie mogło też zabraknąć scen nasyconych seksem. Ostatni, trzeci akt to akt iście „kopulacyjny”. Pojawiają się w nim aktorzy przebrani za dziwne monstra: zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają wielkie, wypchane piersi oraz równie wielkie narządy płciowe, a także przyczepione z tyłu ogony. Spółkowanie trwa niemal przez cały trzeci akt. Poziom artystyczny tego spektaklu jest zerowy! Tak zresztą jak prawie wszystkich przedstawień w tym teatrze, z upiorną „Klątwą” na czele, przy realizacji której Jakub Skrzywanek był asystentem reżysera, Oliviera Frljicia, który, co warto przypomnieć, deklaruje brak przynależności narodowej. Oglądając spektakle Skrzywanka, można o nim właściwie powiedzieć to samo.
Brak merytorycznego fundamentu w zakresie reżyserii nie przeszkadza dyrektorom teatrów zapraszać Skrzywanka do realizacji przedstawień. W 2018 r., gdy obchodziliśmy stulecie naszej niepodległości, wydawało się, że wreszcie zobaczymy na polskich scenach narodowe dzieła, zwłaszcza naszych wielkich romantyków. Zawiedliśmy się po raz kolejny. Nawet bowiem jeśli znalazł się na scenie wybitny polski utwór, to już jego realizacja bywała najczęściej karykaturą. Tak jak w przypadku „Kordiana” w reżyserii Skrzywanka w Teatrze Polskim w Poznaniu. To, co zrobił on z tekstem Juliusza Słowackiego, urąga wszystkiemu. Nie dość, że poszatkował tekst, że ogromną część dramatu wyrzucił do kosza, to śmiał jeszcze podopisywać wieszczowi kwestie, które nijak mają się do jego tekstu i myśli głównej poety. „Rozmnażając” tytułowego bohatera na wielu Kordianów i Kordianki myślał zapewne, że odkrywa Amerykę (w ramach wymieszanej płci rolę Kordiana gra m.in. punkowa feministka, piosenkarka o pseudonimach Alex Freiheit, Siksa).
Nie odkrywał Skrzywanek Ameryki. Już w 2015 r. wydawałoby się ceniony i uznany reżyser, aktor i zarazem dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, Jan Englert, wystawiając „Kordiana” (w 250. rocznicę powstania sceny, którą kieruje) też pociął w swojej inscenizacji dramat Juliusza Słowackiego i przemieszał go z fragmentami utworów innych autorów. Sprawiło to, że w zbitce wielu postaci zginęły ważne kwestie wygłaszane przez bohaterów, wśród nich zaś najważniejszy monolog Kordiana. Aktor Marcin Hycnar mówił go z dala od widowni, wspinając po schodach na podnośniku, będąc częściowo zasłonięty przez dekorację. Także u Jana Englerta nastąpiło rozmnożenie postaci Kordiana na trzy osoby - Kordiana starego (Jerzy Radziwiłowicz) i dwóch młodych (Marcin Hycnar i Kamil Mrożek). Również postaci kobiece zostały zmultiplikowane: Laury były dwie, a Wiolett pięć.
Skrzywanek poszedł w swoim zapale niszczenia klasycznego dzieła jeszcze dalej, bo na poznańskiej scenie ożywił Kordiana po jego samobójstwie i kazał mu wykazywać następnie nader aktywną sceniczną działalność. Wcielił go w postaci zarówno męskie, jak i kobiece. Jeden z najważniejszych monologów w całej polskiej literaturze, czyli monolog Kordiana na szczycie Mont Blanc, kluczowy przecież dla całości dramatu, mówiony jest u Skrzywanka przez jakichś turystów obojga płci. Nie tylko odejmuje to sens utworowi, ale – wszystko wskazuje na to, że zgodnie z intencją reżysera – ma wręcz ośmieszyć dzieło Juliusza Słowackiego. Ma ośmieszyć wszystko to, co należy do naszego dziedzictwa narodowego. Podobnemu celowi służy obsadzenie aktorki Soni Roszczuk w roli Winkelrieda (narodów), który został upostaciowany na zakopiańskiego białego misia. Ryczy niemal jak prawdziwy niedźwiedź i tarza się po podłodze. Podobnych, niczym nieumotywowanych idiotycznych pomysłów reżyserskich jest tu wprost bez liku.
Najbardziej obrazoburczy i bluźnierczy akcent spoczywa jednak na tzw. wątku papieskim. Aktor ucharakteryzowany, a właściwie ukarykaturyzowany na św. Jana Pawła II w schyłkowym okresie jego życia, na krótko przed śmiercią, zagrał w sposób specjalnie przerysowany, prześmiewczy, niemal jak w kabarecie. Udawał starca o nijakim wyrazie twarzy nadmiernie eksponując trzęsącą się rękę i ślinę ściekającą po brodzie. Nie zamierzał w żadnym wypadku pobudzać widza do współczucia wobec cierpienia starego człowieka. Po prostu kpił z naszego bólu, którym było dla nas, katolików patrzenie na schorowanego, umierającego świętego Papieża. Celem wyraźnym było prymitywne obśmianie, ośmieszenie i zdyskredytowanie. A wszystko po to, by ta ohydna karykatura zdetronizowała świętego Jana Pawła II, największego Polaka, jednego z najważniejszych ludzi w całych naszych dziejach. Wśród bazgrołów, które Skrzywanek bezczelnie pozwolił sobie dopisać do „Kordiana” Juliusza Słowackiego, znalazł się fragment tekstu z bluźnierczego, obrazoburczego włoskiego serialu „Młody papież” w reżyserii Paolo Sorrentino. Okazuje się, że wszystko można, i to bez żadnych konsekwencji, bezkarnie, i jeszcze na dodatek – zapłaci za to podatnik! Dziś płaci milcząco za każdą zrodzoną z chorej wyobraźni tzw. twórców dewiację!
Wśród recenzji, w większości wychwalających to przedstawienie, znalazła się na szczęście i taka, która świadczy o zdrowym rozsądku i wiedzy. Prof. Juliusz Tyszka, teatrolog, napisał 31 stycznia 2018 r. na portalu Teatralny.pl: „w prostacki, nachalny sposób obśmiano w ramach sceny z papieżem starość i powolną agonię Jana Pawła II. Nie było to konieczne – już sam Słowacki dość skutecznie popastwił się nad instytucją papiestwa, a tekst z ‘Młodego papieża’ Paolo Sorrentino, który został potem wypowiedziany przez aktora w białym stroju i piusce (Konrad Cichoń), dopełnił ostatecznie obrazoburczego przesłania tej sceny. Trzęsąca się uprzednio dłoń tegoż aktora, jego śliniące się usta i bezmyślny wyraz twarzy, to bardzo prymitywna kpina - nie z papieża i papiestwa, lecz z choroby i starości".
Dyrektorom teatrów nie przeszkadza, jak widać, amatorstwo reżyserskie Jakuba Skrzywanka i jego braki intelektualne, skoro propozycje sypią się jak z rękawa. I to z teatrów w różnych częściach Polski. Poza wspomnianymi spektaklami warszawskimi i inscenizacją w Poznaniu wystawił on w 2019 r. w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. „Kaspara Hausera” na podstawie powieści Jakuba Wassermana. Tytułowego bohatera przedstawił równocześnie jako kobietę i mężczyzną, co wiąże się z propagowaniem ideologii ruchu środowisk LGBT+ (transkobieta, transmężczyzna, osoby niebinarne; co on jeszcze wymyśli?!). Niedawno, 16 października br., odbyła się premiera „Autokorekty” w warszawskim Teatrze Rozmaitości TR. Rzeczywiście, trzeba przyznać, Skrzywanek ma tempo stachanowca, jak określało się się w PRL-u przodownika pracy, który przekraczał kilkaset procent normy. Tylko patrzeć, jak wkroczy na prestiżowe sceny Teatru Narodowego czy Opery Narodowej.
I to wcale nie jest do śmiechu. Wypromowanie w tak błyskawicznym tempie młodego absolwenta, tuż po jego debiucie, niemal z dnia na dzień, skłania do zadania pytania wprawdzie banalnego, ale istotnego: kto za tym stoi? Wszystkie przedstawienia wyreżyserowane przez Skrzywanka łączy ideologia reprezentowana przez środowiska lewacko-liberalne czyli nowej lewicy. W każdym przedstawieniu jest krytyka Kościoła, katolicyzmu, ośmieszanie i dyskredytowanie wartości patriotycznych, a propagowanie w to miejsce skrajnego feminizmu, ruchów LGBT, seksualności w szerokim, często wręcz pornograficznym wymiarze, w tym rozmaitych dewiacji homoseksualnych itd. Do tego dochodzi jeszcze sprawa zmian klimatycznych, która stała się również jednym z narzędzi lewicy w walce politycznej. A skoro tak, to Skrzywanek ma silne wsparcie i promocję swojej osoby u aktywistów tejże ideologii, których w środowisku artystycznym, a zwłaszcza teatralnym, jest nie mało. W tym - ma silne wsparcie i promocję wśród dyrektorów teatrów. Skrzywanek jest dla nich jak znalazł. Czerpią z tego korzyści i on, i teatry, na scenach których realizowane są ideologiczne postulaty. Wśród zapraszających Skrzywanka prym wiedzie Teatr Powszechny w Warszawie. Ale nie tylko.
Na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu, gdzie Skrzywanek zrealizował w 2018 r. swój nieszczęsny spektakl „Kordian”, rok później odbyła się wręcz skandaliczna premiera „Ślubów panieńskich” Aleksandra Fredy w reżyserii Andrzeja Błażewicza. Mówiąc najkrócej, jest to spektakl dla zdegenerowanych homoseksualistów i wszelkiej maści osobników zrzeszonych w LGBT. W kobiecych rolach zostali obsadzeni mężczyźni, którzy rozebrani do naga występują w scenach intymnych. Aniela grana przez mężczyznę i Gustaw grany przez mężczyznę zachowywali się jednoznacznie, niczym w transie homoseksualnym. Masakra, której dokonał Błażewicz na utworze Fredry, zasługuje na podjęcie kroków prawnych. I cóż z tego, że spektakl przeznaczony jest dla widzów dorosłych. Teatr Polski nie jest ani żadną sceną prywatną, ani domem publicznym! Jest finansowany przez miasto z pieniędzy podatników! Doprawdy wspaniale zachowała się nauczycielka jednego z poznańskich liceów, która nieświadoma tego, co zobaczy na scenie przybyła z młodzieżą na ten spektakl. Dzielna wychowawczyni miała odwagę głośno przeciwko temu zaprotestować. Któż mógł przewidzieć, że zamiast dzieła Fredry, jednej z pozycji naszej narodowej klasyki, młodzi ludzie zobaczą na scenie homoseksualną pornografię i propagandę.
Owo mordowanie polskiej klasyki odbywa się już, można powiedzieć, taśmowo. Dzieje się to już nawet w spektaklach dyplomowych szkół teatralnych, gdzie łamane jest dziś morale studiującej tam młodzieży. Zamiast solidnych studiów aktorskiego warsztatu otrzymuje ona bowiem kształcenie w najobrzydliwszych zachowaniach. Weźmy choćby przedstawienie studentów IV roku Wydziału Aktorskiego krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych – filia we Wrocławiu. Chodzi o lekturę szkolną od pokoleń - powieść „Chłopi”, za którą Władysław Reymont otrzymał w 1924 r. Nagrodę Nobla. Również i to dzieło reżyser Sebastian Majewski „przyrządził” jak dla klientów domów publicznych, jeszcze do tego zafundował oglądającym kompletny bełkot, no bo co innego mogło z tego wyniknąć. Wrocławscy studenci grają w imitujących nagość cielistych trykotach z przyczepionymi do nich sztucznymi genitaliami. Dominuje nieistniejący w powieści wyuzdany erotyzm, wulgarne dialogi (przykład: „Całe Lipce w mojej ci…ce”), jakieś dziwaczne ruchy-tańce w rytmie „Bogurodzicy” itd. I znów ośmieszona została polska religijność, Kościół katolicki (ksiądz występuje w kasku ze swastyką). Polacy, lud wiejski, nasze obyczaje. Ze spektaklu można odczytać, że nasza rzekoma „wsiowość” przeszkadza nam w aspirowaniu do bycia elitami europejskimi.
Tak, niestety, wygląda spektakl dyplomowy, który zwyczajowo był wszak ostatecznym – przed opuszczeniem szkoły wyższej – sprawdzianem nabytych przez adeptów aktorskich umiejętności, wykształconej poprawności dykcji, ustawienia głosu, zdolności budowania postaci, wcielania się w nią i wchodzenia w relacje z innymi. Na podstawie takiego przedstawienia wypełnionego bełkotem ideologicznym, obscenami, wulgaryzmami oceniane są umiejętności warsztatowe i osobowości przyszłych aktorów. Po prostu koszmar!
Opisane powyżej spektakle to zaledwie kilka spośród nader wielu przykładów na to, czym dziś jest teatr i jaką pełni funkcję. Niszczenie polskiej klasyki, polskiego dziedzictwa narodowego nie jest przypadkowe. Chodzi o systematyczne i coraz bardziej bezkompromisowe wygaszanie w Polakach wiary i patriotyzmu, które z coraz większą destrukcją następuje. To właśnie w dziełach polskiej literatury od czasów Jana Kochanowskiego zawarty jest duch narodu polskiego, z którym toczona jest zawzięta walka. Teatr z racji przynależnej mu misji budzenia i utrwalania świadomości narodowej, kształtowania naszej tożsamości i wychowania przyszłych pokoleń nie ma prawa niszczyć dorobku naszej wielkiej literatury, niszczyć wielkich Polaków. Tymczasem to, co obserwujemy dziś na scenach, jest jaskrawo sprzeczne z podstawowym systemem wartości wyrosłych na cywilizacji chrześcijańskiej. Wartości przenoszonych przez pokolenia, warunkujących tożsamość i zapewniających ciągłość naszej tradycji. Kultura to wartość, która obejmuje całokształt historycznego i cywilizacyjnego dziedzictwa Polski. Teatr będący jej częścią ma więc immanentnie wpisaną powinność dźwigania tego dorobku, w tym – poszukiwania prawdy o człowieku. Obecnie, niestety, dzieje się zupełnie odwrotnie. Zepsuty teatr kreuje fałszywą rzeczywistość i fałszywy obraz człowieka. Na domiar złego, często używa w tym celu wielkich dzieł z polskiego skarbca, niszcząc je doszczętnie, dopisując myśli sprzeczne z intencjami twórcy i bezprawnie wykorzystuje je jako narzędzie w toczącej się obecnie wojnie ideologicznej, rewolucji seksualnej, manifestowaniu dewiacyjnych haseł. Najwyższy czas zastopować tę paskudną, antynarodową działalność. Dzieła klasyczne powinny być ustawowo i bezterminowo chronione. Tak przecież było w Polsce przed II wojną światową. Bezwzględnie i niezwłocznie trzeba do tego wrócić. Czas ucieka.