„Pif paf in piach” wg tekstów Remigiusza Grzeli, Karoliny Kirsz, Piotra Pazińskiego, Pawła Szapiro, Belli Szwarcman-Czarnoty, Gołdy Tencer, Róży Ziątek-Czarnoty i Agnieszki Żółkiewskiej, performance w reż. Gołdy Tencer, przy współpracy Karoliny Kirsz, z Teatru Żydowskiego w budynku Reduty Banku Polskiego w Warszawie, w ramach XIX Festiwalu Warszawa Singera. Pisze Tomasz Miłkowski w „Dzienniku Trybuna”.
Przed wejściem do Reduty Banku Polskiego przy ulicy Bielańskiej 10 wije się kolejka na sto, może dwieście metrów. Drzwi jeszcze zamknięte. Jest pierwszego września 2022 roku. Performans Teatru Żydowskiego we wnętrzu Reduty „Pif paf in piach” (scenariusz i reżyseria Gołda Tencer) ma się zacząć punktualnie o godzinie 17.00. Kolejka długa, ale nikt nie odchodzi. Staję na końcu. Po chwili mam już sporo osób za plecami.
– Co tu będą pokazywać? – pyta przechodzień zorientowany, że to punkt programu festiwalu Warszawa Singera.
– Trudno powiedzieć, dziwny tytuł: „Pif paf in piach”.
– Ja tu byłam 20 minut temu, to pusto było, no to poszłyśmy z dzieciakiem na lody. A teraz taka kolejka.
– Nic nie szkodzi, to do kultury kolejka. Jak do kultury, to i postać można.
– Ale czy dzieciaka wpuszczą?
– Może się znudzić.
– Nie znudzi się, pewnie strzelać będą, będzie się działo.
– A ma pani zaproszenie, bo ja mam?
– To tylko ulotka reklamowa.
Pisali, że wstęp wolny.
– Zobaczymy.
Mija 17.00. Drzwi się otwierają i potężne wnętrze Reduty żarłocznie pożera przybyłych. Po kwadransie jestem już przy wejściu.
Pora wyjaśnić tytuł performansu. Pobrzmiewa kpiąco, apaszowsko, jak nasycone wisielczym humorem sławne przyśpiewki warszawskie („Siekiera, motyka, bimbru szklanka/W nocy nalot, w dzień łapanka” itp.). Nikt tego tytułu teraz nie wymyślił ani nie zmyślił. Tytuł „Pif paf in piach” został wzięty od Rubinsztajna, nazywanego „wariatem getta”. To on tak właśnie komentował świat getta: „Ałe głach (co znaczy: wszyscy równi), pif-paf in piach”. Zresztą w performansie się pojawił, można go było spotkać na trzecim piętrze. Nieznane jest jego imię, ale postać pamiętana. Ryszard Marek Groński poświęcił mu słuchowisko „Ałe głach”, a także usadowił w powieści o teatrzykach getta „Ałe głach. Wszyscy równi”, a Roman Polański unieśmiertelnił w filmie „Pianista”. Rubinsztajn był legendą getta. Powtarzano jego powiedzonka. Wystarczyło wspomnieć: „Rubinsztajn powiedział”, a wszyscy nadstawiali uszu.
„Warszawskie getto – tłumaczyła Gołda Tencer – żyło. Warszawskie getto tańczyło. Warszawskie getto się śmiało. Zanim upomniała się o nie śmierć, pulsowało w nim życie, ludzkie namiętności i wola przetrwania. W żydowskiej dzielnicy działało około 60 teatrów, kabaretów, rewii, świetlic oraz kawiarni, restauracji, dających własny program artystyczny, w których ludzie starali się zapomnieć o codziennym koszmarze otaczającego świata. Tworzyli tam artyści, pisarze, poeci, muzycy, śpiewacy, grali aktorzy”.
To ich światy, wspomnienia, tęsknoty, lęki i nadzieje ożyły w powtarzanych monologach i scenach w gmachu Reduty, który na trzy godziny (17.00-20.00) 1 września 2022 roku przemienił się w zakamarki warszawskiego getta z jego tragedią i niegasnącym mimo wszystko niepodległym duchem. Getto z wielką siłą przemówiło swoją rozpaczą i nadzieją, dopominając się o żywą pamięć.
Reduta Banku Polskiego nigdy nie znajdowała się w granicach getta. Odegrała ważną rolę w powstaniu warszawskim, broniąc przed Niemcami dostępu do Starego Miasta. Wcześniej jednak, przez pewien czas po nieparzystej stronie ulicy Bielańskiej biegła granica getta. Dzisiaj wejście do Reduty, jej potężne drzwi symbolizowały bramę getta. Tak obwieszczał strażnik u wejścia (rozdający program performansu), zapowiadający, że po przejściu tej bramy każdy, kto wejdzie, znajdzie się w innym świecie. Przy bramie kręciła się też sprzedawczyni opasek z Gwiazdą Dawida. Zachęcała do kupna i przestrzegała, że bez opaski lepiej się tam nie zapuszczać. W jej oczach błąkał się obłęd.
I rzeczywiście, tuż po przekroczeniu drzwi odsłaniał się inny świat, a właściwie inne światy, bo choć można było tu spotkać tak wielu artystów, to każdy z nich niósł swoją prawdę osobną, celebrował własny dramat i dzielił z przybyszami swoją historią. Tuż za progiem po lewej stronie czuwała Gołda Tencer – jej rodzina trafiła do warszawskiego getta, większość zginęła, ale ojciec, wywieziony potem do obozów, Szmul Tencer ocalał. To jego pamięć przywoływała artystka.
Na każdym kroku inna historia i inny dramat. Ktoś chowa się do szafy, ktoś wpełza pod fortepian. To chyba Władysław Szpilman (Piotr Chomik). Na wijących się w górę schodach dziewczyny szukają schronienia. Krążąca wariatka z opaskami zachęca, żeby iść na górę, tam jest bezpieczniej, zapewnia. Ale czy można jej wierzyć?
Obok na krzesełkach grono zasłuchanych gości, bo to sama Wiera Gran (Monika Chrząstowska) szykuje się do występu. Chciała żyć, chciała przeżyć – tłumaczy i dopytuje się, czy słusznie wybrała. Oczekuje na potwierdzenie u widzów. Wiadomo, że Wiera Gran przeżyła, że przeszła na aryjską stronę i udało się jej przetrwać. Ale już po wojnie doznała wielu upokorzeń, zapłaciła wysoką cenę za to, że nie zginęła jak tylu innych. Teraz Monika Chrząstowska śpiewa na niewielkiej estradce jak Wiera Gran w getcie w kawiarni „Sztuka”. Na jej występy ściągali wielbiciele mieszkający po aryjskiej stronie.
Nie szukał ocalenia po aryjskiej stronie Gerszon Sirota, żydowski Caruso, genialny kantor. występował z wielkimi sukcesami w pobliskiej Wielkiej Synagodze na Tłomackiem, która podzieliła los getta, wysadzona w powietrze z ręki gorliwego likwidatora getta Jürgena Stroppa. Z Gerszonem Sirotą można się spotkać na piętrze. Stoi przy patefonie – nie on, ale wybitny aktor Teatru Żydowskiego, Henryk Rajfer, snujący o nim opowieść. Mógł uciec, mógł wyjechać – tłumaczy rzeczowo Rajfer grupce słuchaczy. Miał pieniądze. Ale żona była chora, więc został. Nie pochodził z Warszawy, przyjechał tu ze Wschodu. Ale wybrał sam to miejsce i tu został. Występował tuż obok – wskazuje Henryk Rajfer przez okno. l niedaleko stąd zginął, pewnie sto metrów stąd. Posłuchamy płyty? Nie wiem, czy już wam mówiłem, że mógł wyjechać (podeszli nowi słuchacze, kilku odeszło dalej, historia się zapętla).
Kilka metrów dalej Wojciech Wiliński wspomina modlitwy, które pomagały przetrwać. A obok gabinet Jerzego Korczaka, w którego postać wciela się Jerzy Walczak – kiedyś grał Starego Doktora w ważnym przedstawieniu Teatru Żydowskiego. Teraz jego oczy wyrażają bezradność, rozpacz, ale i determinację, gotowość wytrwania do końca.
Atmosfera stłoczenia, zamknięcia, klaustrofobii udziela się zwiedzającym. Kilka dziewczyn płacze, nie mogą pojąć, że „ludzie ludziom zgotowali ten los”. Tak, czytały kiedyś Nałkowską, ale to co innego z bliska zobaczyć tę straszną historię, nawet tylko tak mgliście dotkniętą.
Trudno uciec od skojarzenia z „Wycieczką do muzeum” Tadeusza Różewicza. Poeta odmalował poruszające rozmowy i zachowania osób, które wchodzą jako zwiedzający w świat Auschwitz. Dość przeczytać kilka zdań, aby poczuć grozę miejsca i niestosowność reakcji (krótki cytat: „Ignasiu, tu chodź, chodźże prędzej, tu są te protezy”). Goście w Reducie Banku Polskiego mogą ich przypominać, ja też. Robię zdjęcia, przysiadam, popatruję, podglądam, czuję się niezręcznie. Ale to jednak pozór podobieństwa. Auschwitz to monumentalne świadectwo, w którym naruszanie jego wymowy graniczy z profanacją. W Reducie Banku Polskiego Gołda Tencer stworzyła fikcyjną przestrzeń, nazywając ją performansem, odtwarzającą klimat warszawskiego getta. Zaakcentowała to, co nie nasuwa się w pierwszej kolejności (polowania na ludzi, wywózki, okrucieństwo Niemców), kiedy myślimy o getcie, ale to, co przecież w getcie pulsowało – życie. Pokazała na wybranych przykładach spośród tysiąca innych tych, którzy nieustępliwie i wbrew okolicznościom trwali i dawali świadectwo potrzebie życia, potrzebie przetrwania, potrzebie twórczości. Talentowi jej odważnych aktorów i wszystkich, których do tego namówiła zawdzięczamy przelotną szansę dotknięcia oddechu getta, które okazuje swoją podszewkę walki o pamięć.
„Pif paf in piach” oglądane z takiej perspektywy wpisuje się w wytrwale realizowaną linię programową Teatru Żydowskiego, który buduje pamięć na szerokiej podstawie – nie unikając wątku zagłady, przypomina o treści codziennego życia.
Taki był przecież niedawny spektakl Tomasza Cyza osnuty wokół wspomnień Marka Edelmana „I była miłość w getcie”. Performans Gołdy Tencer poświadcza, że była też sztuka w getcie. I artyści, wielcy, mniejsi i podrzędni, którzy chcieli żyć i tworzyć.