Harold Pinter jest jednym z ostatnich przedstawicieli dawnego, dobrego teatru. Na scenę wprowadził nowych bohaterów i absurdalne poczucie humoru - pisze Jerzy Koenig w Polityce.
Biedny Pinter. Siedziałby sobie spokojnie w swoim fotelu w Anglii, "gdzie sowa jest córką piekarza", ział nienawiścią do Stanów Zjednoczonych i Busha (co mu wypominają co żwawsi dziś komentatorzy), mełł w ustach pacyfistyczne obelgi pod adresem bezsensownych wojen naszej cywilizacji, narzekał jak każdy siedemdziesięciopięcioletni staruszek na stan zdrowia, uśmiechał się z wdzięcznością do żony, "kiedy ta nalewa mi rano sok żurawinowy", czego "nie uważam za akt polityczny", "choć po lewej stronie leży Guardian, a po prawej stoi sok żurawinowy". Miałby wtedy prawo powiedzieć: "Pod każdym względem jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem" - gdyby nie telefon od przewodniczącego Komitetu Noblowskiego z wiadomością: "Otrzymał pan Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury". Za co? W swojej prostoduszności sądziłem, że za dramaty, którymi wzbogacił światowe życie teatralne drugiej potowy XX w., kiedy teatr europejski przeżywał swoje piękne dni.