Spotkałam kiedyś chłopca, który wyglądał jak smutny kosmita. Miotał się w okolicy Sloane Square, gdzie i ja się, między wejściem do metra, teatrem i witrynami Chanel i Gucci, miotałam, mając do dyspozycji jakieś dziesięć funtów, ale ciesząc się orgazmicznie, że kipuję do tej samej popielniczki, co Sarah Kane - pisze Anna Wakulik.
Smutny chłopiec nazywał się David Harrower i napisał sztukę "Blackbird", po której czytaniu zawsze mam pensjonarski zawał i atak płaczu, i drugą, po której czytaniu mam, poza rzeczonymi, także atak zazdrości: Davidzie, stylisto, oddaj mi trochę talentu - syczę w poduszki na widok "Noży w kurach". Również dziś, kiedy robię sobie zawroty w głowie papierosami w okolicach miasteczka Raciąż, a znajomy Józef pokazuje mi po raz piętnasty ogródek i mówi: "to jest jabłonka, to jest morela, to jest winogrono czarne, to jest winogrono białe; swoje lata mam, byłem w Olsztynie i w Asyżu, i zależy mi już tylko na tym, żebyś sobie czasem w Warszawie wspomniała te jabłonki"- również więc dziś przypomina mi się senna poetyka "Noży w kurach". Wieś na końcu albo na początku świata staje się metaforą ogromu spraw. Klasyczny trójkąt - on, ona i kochanek- jest tu skąpany w pejzażu, który narzuca tempo percepcji, tempo relacji, tempo scenicznego istnienia