Jakkolwiek operowe dzieła z epoki przedmozartowskiej pojawiają się od czasu do czasu na scenach współczesnych teatrów (u nas zresztą rzadziej niż w innych krajach), to jednak - powiedzmy sobie szczerze - rzadko kiedy są to przedstawienia rzeczywiście atrakcyjne dla szerokiej rzeszy miłośników tego gatunku sztuki.
Wystawia się je "dla honoru domu" (bo wypada mieć i taką pozycję w repertuarze), dla zachowania pewnej historycznej ciągłości, dla poklasku krytyków, którzy pochwalą ambitne kierownictwo teatru, czasem wreszcie dla kogoś spośród znakomitych wykonawców. Mogą budzić zachwyt profesjonalistów i wąskiego grona wyrafinowanych znawców, lecz przeważnie nie wywołują entuzjazmu wśród ogółu melomanów. "Piękne to bez wątpienia - powiada sobie w duchu taki szary wielbiciel operowej sztuki - ale cóż robić, kiedy długie i nudne"... Jednym z chwalebnych wyjątków od tej nieomalże reguły stał się przygotowany niedawno przez Operę w Krakowie na scenie Teatru im. Słowackiego spektakl "Orfeusza i Eurydyki" - Krzysztofa Willibalda Glucka. Okazało się tu nader wyraziście, jak wiele przy realizacji takich właśnie dzieł z dawniejszych epok - poza poziomem muzycznego wykona zależeć może od trafnej i pomysłowej inscenizacji. Młody reżyser, Włodzimierz Nurk