Śmiech, dowcip tej książki, słowotwórcze talenty Izy Kuny są oprawą, ale za tą oprawą kryje się wiele innych jeszcze rzeczy, spraw, przemyśleń - pisze w AICT Polska Łukasz Maciejewski o książce Izy Kuny "Klara jedzie na pogrzeb".
Czy się nastawiałem na cokolwiek? Nie, lepiej się nie nastawiać, zawsze tak wolę, ale jeżeli otwieram książkę, wiedząc, że jest kontynuacją, a pierwsza część zrobiła na mnie niegdyś duże i dobre wrażenie, to nastawiam się mimowolne.
Od pierwszego tomu „Klary” upłynęło dziesięć lat. Tamta książka, prozatorski debiut aktorki Izy Kuny, grany potem w teatrach (żałuję że nie powiódł się pomysł, żeby Smarzowski nakręcił według „Klary” serial, a bardzo chciał), robił tak świetne wrażenie, bo poza kwestiami w pewnym sensie oczywistymi, jak pisarski szwung i tak zwane ucho do dialogów autorki, był także głosem ówczesnych staromłodych ludzi, którzy nie nazywali siebie jakoś szczególnie, ponieważ sami wydawali się sobie nieszczególni. Plan mikro był planem makro. Przejść przez życie, z mamą, z kotem, z winem, i z różnymi nierealizowanymi ambicjami, których nie wymawia się na głos, bo to straszny jednak wstyd mówić głośno o takich rzeczach.
Upss, niespodzianka. Bohaterka nie wyszła za mąż, nie wróciła do pionu, zgubiła wiele, znalazła same śmieci. Trwanie Klary jest trwaniem w nerwowym dygocie, ale nie w histerii.
Śmiech, dowcip tej książki, słowotwórcze talenty Izy Kuny (czytając, żałowałem jednak, że nie mam przy sobie ani ołówka, ani kartki, żeby móc zapisać niektóre bon moty) są oprawą, ale za tą oprawą kryje się wiele innych jeszcze rzeczy, spraw, przemyśleń.
Bohaterowie „Klary jadącej na pogrzeb” są błyskotliwi, jak z rękawa sypią bon-motami, oglądają filmy, czytają książki. Wszystko to jednak jest zawieszone pomiędzy przypływem a odpływem jednorazowego impulsu, mobilizującego do działania – ale na krótko. Generacyjna frustracja wynika zatem nie z ideologiczno-religijnego manifestu pokolenia naszych rodziców i dziadków, lecz z braku pomysłu na jakikolwiek dłuższy dystans, projekt na zabudowę kolejnych miesięcy, lat, dekad.
To jest historia trwania w czasie nie tyle złym, co letnim. Życie umiarkowanie barwne, umiarkowanie spełnione. Życie z uzależnianiami. I mniejsza już o to wino, wszyscy tam piją wino, ale wino nie pracuje na całość, Klara jest uzależniona od życia, które sobie zaprojektowała, nie wiedząc wcale, że jest designerką. To miał być lot, ale skończyło się na paralotni. Dobre i to. Są faceci, byli faceci, nie ma dziecka. Kochają umiarkowanie, zdradzają pokątnie, a Klara wolałaby kochać na maksa, chociaż sama nie jest tego pewna. Może niczego nie jest pewna, poza przeświadczeniem, że wiele z jej uników, złości, nietaktownych zachowań to jest mamcia, przez mamcię, mamusię, od której też jest uzależniona, od której nie usłyszy tych wszystkich banałów, że kocha, będzie kochała, że jest kochaną, ale ma wobec niej niekończący się dług wdzięczności i dług ze złości. Za zmarłego tatę, za świat, za wszystko.
Życie to życie. Trzeba mimo wszystko przetrwać. Trzeba się śmiać, nawet gdyby ten uśmiech miał alkoholową podbudówkę. Cegła do cegły, jeszcze uśmiechniemy się na trzeźwo.
Taka była „Klara” numer jeden. Taką objawiła się nam pisarka Iza Kuna. I na taką Klarę czekaliśmy.
[Tekst ukazał się w październikowym numerze „Kalejdoskopu”]