Szmonces - czyli szmira, pukanie z dna. Ale można odnieść się inaczej do obecności szmoncesowych dowcipów, monologów, dialogów i piosenek - dostrzec w nich groteskowy zapis obyczajów i języka - pisze Ryszard Marek Groński w Polityce.
Zabawa stwarza nieistniejący świat - powiada Ortega y Gasset. Tamtego świata już dawno nie ma, a jednak reagujemy na pytanie - "Kuuba? Kto mówi? Ale czy Kuba?". I powtarzamy za kuplecistą: "Bo jak ja jem, to dla mnie wszystko umarło. Jakem siadł, jakem zjadł. Nie ma siły, żebym wstał. Jak zawiążę już serwetkę pod gardło. Jak przyszła zupa, jak do słupa możesz gadać, co byś chciał...". Na czym więc polega ponadczasowa siła szmoncesu? Chyba na tym, że był to język codzienności. Różniący się od języka literackiego rejestracją krzątaniny finansowej, pożyczkami i spłacaniem długów, wizytami komornika, kłopotami z posagiem dla córek i znalezieniem jakiegoś źródła dochodów. Szmonces daleki od salonowych rozmówek - z powtórzeniami i błędami, rusycyzmami i zapożyczeniami z jidysz, to język drobnomieszczaństwa, który wykreował nowego bohatera - pechowca, zbankrutowanego biedaka, marzyciela bez szans na spełnienie marzeń. Nic dziwnego,