Tadeusz Różewicz apostołem "teatru otwartego" był. I chyba jeszcze będzie. Może inaczej, ale przecież... Za "awangardowym" postawiono Różewicza na świeczniku, nawet ołtarzu. I oto świątek (niezupełnie ludowy) zstąpił na ziemię. Napisał "normalną" sztukę, a przy okazji co nieco poświntuszył. I zaraz ideał bruku sięgnął. Zaczęło się narodowe niemal (za familiarność przepraszam autora) "huzia na Tadzia". Nie mnie rozstrzygać - zwłaszcza w tej nocie - przyczyny owej wolty.. Nie wykluczam wszakże, że sprowokował go go vox populi. Tenże "vox" na wystawach plastycznych czasem powiada: może to i dobre, a może nabieranie czyli "woda z mózgu", niechby spróbował jak Matejko, zobaczymy czy artysta". Więc Różewicz spróbował, jak Przybyszewski. Tyle, że "nagą duszę" skojarzył z "duszą" (eufemizmem, coraz zresztą rzadszym). Oczywiście też uproszczenie. Koniecznie w pospiechu i objętości. "Białe małżeństwo" nie jest zapewne najświetniejszy
30.05.1975
Wersja do druku