Młodzi aktorzy nie szanują warsztatu i nie ćwiczą go mamieni teoriami, w myśl których aktorstwo polegające na wcielaniu się w postać jest udawactwem bez przyszłości, a liczy się tylko osobista, histeryczna wrażliwość wykonawcy. Ale także wchodzą na scenę z łatwymi patentami sprawdzonymi w kręceniu telenowel, nie rozumiejąc, dlaczego tak sklecona rola nie chce się sama montować, a zainteresowanie widzów odpływa w obłoki. Trudno pozbyć się lęku, że w sztuce aktorskiej rwie się ciągłość, a obecne- wciąż - stare wzory nie znajdują kontynuacji - Jacek Sieradzki sporządził w Polityce piętnasty ranking naszych aktorów.
Stoi mi przed oczami kamienna, stężała twarz Jana Kociniaka z jego ostatniej roli w "Czaszce z Connemary" [na zdjęciu] w Ateneum. Skrzywiona we wściekłym grymasie maska grubych zmarszczek i ust wygiętych w podkowę. Całe życie był komikiem, znakomicie posiadł technikę rozśmieszania, miał organiczne wyczucie groteski, formy, gagu, które często przychodziło mu trwonić w tanich krotochwilach. Był wirtuozem gry na sobie, niczym na instrumencie -jak wielu kolegów z jego pokolenia. I ta wirtuozeria, ta pewność efektu, spojrzenia, intonacji, pozwoliła mu w ciemnej tragifarsie McDonagha zmienić średnio ciekawego grabarza w chodzącą, skumulowaną nienawiść do nikczemnego świata i nikczemnego siebie. Nienawiść o mocy wiążącej spojrzenie widza, nie pozwalającej przez sekundę oderwać wzroku od postaci, która odpycha i jednocześnie budzi litość. Czy doczekamy się takich kreacji wśród następców z kolejnych pokoleń? Mam niejakie obawy widząc, jak mło