Moja Tuluza - pisze w felietonie dla e-teatru Małgorzata Sikorska-Miszczuk
W starej francuskiej kamieniczce mieści się hotel, którego korytarze są mroczne i kręte, ponieważ takie są prawa buszu: powinny być mroczne i kręte, by wydarzyła się jakaś historia. W pokoju Nr 24 stawiam walizkę i patrzę przez okno na mur. Być może jeszcze niedawno niejaki Marc albo Bruno siedział tu, na łóżku, patrząc w to samo miejsce, co ja. Marc lub Bruno stracił wszystko w kasynie. Bliski obłędu chciał skończyć ze sobą. Za oknem padał deszcz. Marc lub Bruno wyszedł z hotelu i ruszył ulicami swojego różowego miasta, które jest zaprzyjaźnione z Bydgoszczą i Tel-Awiwem i szczyci się prochami Św. Tomasza z Akwinu, o czym w tym momencie Marc albo Bruno nie myśli. Idzie uliczką, po której dziki byk ciągnął przywiązanego do ogona Św. Saturnina, o czym przeczytałam w książce, że to prawda, choć świadkowie już nie żyją. Deszcz spływa Marcowi albo Brunowi po twarzy, kiedy stuka w piękne drewniane drzwi kołatką w kształcie dłon