Spośród wszystkich wieszczów, bo i on jest do nich zaliczany, choć zawsze nieco warunkowo, trochę pewnie z racji późnego urodzenia, a trochę z racji zarzucanej mu niedoskonałości stylu, to właśnie Wyspiański wydaje się być najbardziej aktualny. Autor "Wesela" brzmi współcześnie nie poprzez archaiczną metaforę, ale niejako wprost, bezpośrednio i dosłownie - pisze Krzysztof Lubczyński w Trybunie.
Od chwili, blisko 35 lat temu, gdy jako oczadziały i zachwycony, a przy tym prawie nic nierozumiejący 16-latek wyszedłem w ciemny styczniowy, śnieżny i mroźny wieczór 1973 r. z kina Kosmos w Lublinie ("W kinie w Lublinie..." - jak śpiewała Halinka Młynkowa), ze Stanisławem Wyspiańskim i jego twórczością połączyła mnie - naprawdę i bez przesady - osobista więź. Co prawda "Wesele" Andrzeja Wajdy, bo o tym filmie mowa, wyczarowali oczywiście reżyser i wszyscy jego współpracownicy, ale przecież bez tekstu Wyspiańskiego, którego 100. rocznica śmierci właśnie minęła, nie powstałby. Ponieważ, jak wspomniałem, nie miałem wtedy zielonego nawet pojęcia o Wyspiańskim, jego twórczości i Młodej Polsce, a sam tytuł "Wesele" obiecywał mi naówczas jedynie coś okropnie nudnego, więc nazajutrz rzuciłem się do dostępnych mi książek i w ciągu kilku tygodni przeszedłem krótki kurs Wyspiańskiego i jego epoki. Co znamienne, spośród wszystkich wies