Od premiery "Nocy listopadowej" Stanisława Wyspiańskiego, którą Jerzy Grzegorzewski inaugurował swą dyrekcję w Teatrze Narodowym, minęły trzy lata. Dziś umilkły spory o kształt pierwszej sceny kraju, a reżyser powrócił do dawnego spektaklu. Pamiętając o swych "Sędziach" i "Weselu", na nowo "Noc..." obsadził, inaczej rozłożył akcenty, próbował pozostawić samą esencję przedstawienia.
Trzeba szczególnej odwagi, by po latach wznawiać tak kontrowersyjną inscenizację. "Nocy listopadowej" stawiano po premierze takie same zarzuty jak wielu innym spektaklom Jerzego Grzegorzewskiego. Mówiono, że autotematyzm przyćmił inne wątki, polemizowano z rozbudowaną formą, wytykano "upajanie się" możliwościami technicznymi narodowej sceny. Od pierwszej chwili wydawało mi się, że wiele tych ataków miało ukryć zdezorientowanie krytyków. Uzasadniali oni własną bezradność wobec przedstawienia "jego zbyt małą wyrazistością". Ironia i współczucie Byłem zwolennikiem tamtej "Nocy listopadowej". Oglądając spektakl po raz drugi, dwa czy trzy miesiące po premierze, widziałem coraz lepiej rozumiejących się aktorów, czujących się wreszcie pewnie na wielkiej scenie Narodowego. Rzadkie to w polskim teatrze uczucie, gdy w trakcie grania spektakl rośnie, nabiera siły, zaskakuje nowymi barwami. "Noc listopadowa" AD. 1997 zaczynała się zaczerpniętą z "