"Rent" w reż. Ingmara Villqista w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Jechałem na Śląsk zwabiony świetną famą wokół polskiej prapremiery "Rent". Wracałem zgnębiony. Nawet nie miałkością dziełka już okrzykniętego "Cyganerią naszych czasów"; oryginał Pucciniego też nie grzeszył głębokością. Ale jak był zrobiony! Do Jonathana Larsona można mieć przeto pretensje o robotę teatralną. Nawet nie o to, że jego nowojorska bohema ubogich artystów, oryginałów i seksualnych odmieńców zagrożonych przez AIDS zda się poskładana z samych stereotypów. Problem w tym, że utwór nieciekawie o nich mówi. Że muzyka - przynajmniej w chorzowskim wykonaniu - wychodzi na jednostajną rąbankę, bez finezji i melodycznej pomysłowości. Że słowa piosenek i dialogów pełne są w tłumaczeniu niezręcznych brudów, klabzdronów, takich jak pożyczony tu do tytułu. Trzeba by doświadczonych aktorów-wokalistów, by przykryć niedostatki; w chorzowskim spektaklu najczęściej się to, niestety, nie udaje. Choć są wyjątki: olśniewając