- W spektaklu "Ja, Feuerbach" za bardzo uległem legendzie Tadeusza Łomnickiego. I pogubiłem się. Nie byłem zadowolony ze swojej gry, bo chciałem przede wszystkim zadowolić mistrza. A powinnością artysty jest iść swoją drogą. Powiedziałem Łomnickiemu, że rezygnuję z grania. Przyjął ze zrozumieniem - wspomina KRZYSZTOF STELMASZYK, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.
Grywa Pan różne postaci, także pantoflarzy, ale uchodzi za twardziela. Przez rolę Stavrosa z "Testosteronu"? - Nie wiem, czy jestem twardzielem, choć za nieudacznika raczej się nie uważam (śmiech). Kiedyś w Teatrze Współczesnym grałem w farsie "Koniec początku" z Krzyśkiem Kowalewskim. On gra! grubego, ja chudego, takiego fajtłapę w okularach. Na przedstawienie wybrała się koleżanka z biura mojej byłej żony. Następnego dnia przyszła do pracy i ani słowa komentarza. Okazało się, że słyszała wcześniej, że ten Krzysiek Stelmaszyk to taki fajny man, tymczasem zobaczyła kogoś żałosnego. I było jej głupio powiedzieć koleżance, że wyszła za ofiarę. Odebrałem to jako najlepszą recenzję (śmiech). Lubi Pan prowokować? - Z zasady nie, ale niektóre prowokacje wychodzą mi same. Z emocji. I jedynie w środowisku, w którym się dobrze czuję, wśród bliskich. Ale w programie Wojewódzkiego wetknął pan polską flagę w psią kupę. -