Początkowo zdumiewał mnie swoją postawą - zachowywał się jak aktor, patrzył zawsze z boku, nie w oczy, nigdy się naprawdę nie śmiał. Miało się wrażenie, że stale uprawia pewien rodzaj sztuki scenicznej, że gra. Potrafił w ciągu całego obiadu nie odezwać się ani słowem. W stosunku do mnie był jednak w porządku, a często bardzo komiczny. Miał dużą fantazję, wyobraźnię, czasem klękał przede mną - opowiada Rzeczpospolitej Maria Świeczewska, jedna z ostatnich żyjących w Argentynie polskich przyjaciółek Witolda Gombrowicza.
Rz: Jak poznała pani Witolda Gombrowicza? - Dzięki mężowi, nieżyjącemu od 1971 r. Karolowi Świeczewskiemu. Przed 1939 rokiem zdążył on ukończyć na Uniwersytecie Warszawskim trzy lata polonistyki i, choć podczas II wojny światowej był przez cztery lata jeńcem stalagu w Dreźnie, to po przyjeździe do Argentyny wiedział, kim jest Gombrowicz. Karol był wrażliwy, psychicznie bardzo skomplikowany, po przeżyciach wojennych, na emigracji w Argentynie bardzo tęsknił za rodziną i Polską. Odkrycie Gombrowicza, na jednym z przyjęć w Buenos Aires, uważał za dar losu. Pisarz też tym spotkaniem był wniebowzięty, bo wkoło miał samych przeciwników. Potem bywał u nas często. Dlaczego Gombrowicz miał wśród rodaków przeciwników? - Bo nie pojechał walczyć po napaści na Polskę. Pod koniec sierpnia 1939 roku pozostał w Argentynie, więc uważano, że stchórzył, kiedy inni walczyli na różnych frontach świata, ginęli. Wielu Polaków, głównie z arm