Jakże bezbronny jest autor dramatyczny! Przez cały czas żyje w niepewności, nie wie, czy w ogóle i który teatr spojrzy łaskawym okiem na jego utwór. A potem przeżywa męki oczekiwania: co się pokaże na scenie. Czy sztuka się obroni? Nie dziwię się wcale tęsknotom do przedstawień autorskich: sam napisałem, sam wyreżyseruję - vide Bradecki; i jeszcze siebie obsadzę w głównej roli - tak jak Chmielnik. No, ale nie wszyscy mogą się zdobyć na taką wszechstronność. Rola autora kończy się zwykle na postawieniu ostatniej kropki. A potem już inni profesjonaliści biorą jego dzieło w swoje obroty. Tak też się stało ze "Śmiercią Komandora" Tomasza Łubieńskiego (mającego w swym dorobku "Zegary" - z obnażonym biustem na scenie, co wywołało ongiś sensację, i "Koczowisko"). "Śmierć Komandora" nie jest wydzierana sobie przez nasze sceny, a w roku 1984 wystawił ją reżyser młodego pokolenia, Eugeniusz Korin we Wrocławiu. Nie
Źródło:
Materiał nadesłany
Radar nr 43