"Fortepian pijany" w reż. Marcina Przybylskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Wszystko jest poezją - pisał kiedyś Stachura. Po tym spektaklu trzeba by mówić: wszystko jest muzyką. Bo grać tu można dosłownie na wszystkim: megafonie, młynku do kawy, wiadrze, a nawet klapie kosza na śmieci, choć ton nadaje grająca na żywo kapela Andrzeja Perkmana. W przedstawieniu Marcina Przybylskiego, który nadał sceniczny kształt i nowe brzmienia utworom Toma Waitsa, muzyka ogarnia świat i czyni go odrobinę przyjaźniejszym, choć przecież Waits - jak to Waits - nie stroni od brutalności, zderza tony liryczne, tragiczne i komiczne, nie próbuje ludzi na siłę upiększać. A jednak na koniec zwycięża miłość, gdy w brawurowym, tytułowym "Fortepianie pijanym" pojawia się Karol Dziuba, a z przodu sceny, tuż nad ramą zaimprowizowanego studia tańczą w miłosnym duecie mikrofony, z którego to tańca wynurza się wiadomy skutek - malutki mikrofonik. Czuły żart, tak jak czułością, choć nie sentymentalizmem, tchnie ten spektakl toczący się w stary