Bez Szekspira i Moliera nie można sobie wyobrazić teatru. Przyjmuje się więc, że nawet kiedy brak reżyserów, którzy potrafią ich twórczo wystawić, inscenizować ich trzeba. Bez większych wymagań i nadziei można się wybrać do warszawskiego Teatru Dramatycznego na "Wszystko dobre, co dobrze się kończy" w reżyserii Piotra Cieślaka i w nowym przekładzie Stanisława Barańczaka. W tekście, istotnie współczesnym i łatwo zrozumiałym, nie ma jednak ani grama poezji. Reżyser wraz ze scenografem Janem Ciecierskim umieścili akcję gdzieś, gdzie karkołomnie mieszają się realia lat 20. poprzedniego stulecia i XIX w. Nic z tego nie wynika poza tym, że na ciemnych zastawkach pokazuje się kiczowate przezrocza i filmy. Sztuka "Wszystko dobre, co dobrze się kończy" jest okrutną i gorzką komedią, z dwuznacznym happy endem, ale spektakl w Teatrze Dramatycznym tego nie wydobywa. Helena, sierota, która chce wyjść za hrabiego, to postać dramaty
Tytuł oryginalny
Wszystko dobre, co dobrze się kończy
Źródło:
Materiał nadesłany
Wprost nr 2