Jest ich właściwie trzech: Thalheimer - pirania obgryzająca klasyków aż po sam szkielet, Thalheimer - znawca tragedii antyku, kreujący postaci kobiece, o których nie sposób zapomnieć, i Thalheimer - politycznie zaangażowany wielbiciel Gerharta Hauptmanna - pisze Iwona Uberman w Teatrze.
Zacznijmy może od tego ostatniego. Kiedy w roku 2004 Michael Thalheimer reżyserował swoją pierwszą sztukę związanego z Sudetami i Dolnym Śląskiem dramatopisarza, nie wiedział jeszcze, że od tej pory jego twórczość nie da mu spokoju. Po czterech przedstawieniach, w tym trzech wystawionych w "teatrze Hauptmanna" - czyli tam, gdzie krytyk teatralny i dramaturg Otto Brahm wprowadzał na scenę po raz pierwszy jego utwory i gdzie w czasie premiery "Tkaczy" siedzący na widowni cesarz Wilhelm II podniósł się z fotela czerwony z oburzenia i wymówił lożę, w Deutsches Theater Berlin - Thalheimer wyraził niedawno zamiar kontynuacji cyklu. Upodobanie do sztuk Hauptmanna wypływa zapewne z łączącego obu twórców artystycznego pokrewieństwa. "Sztuka służy temu, aby zmagać się z tematem biedy, sztuka musi stawiać jej czoła" - głosi Thalheimer, przy czym dodaje: "Scena jest właściwym miejscem, aby stawiać otwarcie ten problem, ale nie służy do dawania odpowied