Logo
Magazyn

Wszystkie światy Ewy Dałkowskiej

14.06.2025, 14:57 Wersja do druku

Nie przypominała mi innych neofitów, którzy gdy uwierzyli, że poznali prawdę, reagowali poczuciem wyższości wobec profanów.

fot. PAP/ Marcin Obara

Wielki aktor Zbigniew Zapasiewicz, pytany o swoją przyjaźń z poetą Zbigniewem Herbertem, którego utwory interpretował, odpowiedział coś takiego: „To była przyjaźń, choć tak naprawdę my ze Zbyszkiem mieliśmy niewiele kontaktów”. Mam podobne poczucie, kiedy myślę o swojej znajomości z aktorką Ewą Dałkowską. Myślę o niej po jej śmierci jako o utraconej przyjaciółce. A przecież ile razy my się spotykaliśmy?

Zarazem wspomnienie Ewy to okazja, aby pomyśleć poważnie o aktorach. Prawica ich nie lubi, bo często opowiadają się przeciw niej. Z nią było inaczej, lud prawicowy ją kochał, bo była zawsze z nim, choć jej wybory artystyczne niekoniecznie wychodziły naprzeciw konserwatywnemu stosunkowi do sztuki. Przekorna, lubiła komplikować.

Sama powtarzała, że jej zawód to odkrywanie tajemnic. Słyszę, że nie należy mylić aktora z jego rolami. Taki błąd zdarza mi się popełniać. A jednak w kontaktach z niektórymi adeptami tego zawodu to my, laicy, dotykamy najrozmaitszych tajemnic. Kiedy rozmawiałem z Ewą, empatyczną i szczerą jak mało kto, miałem poczucie, że aktor może być mi przewodnikiem – po różnych światach.

Chaotyczna mądrość aktorki

Kiedy się poznaliśmy? Dość późno, gdzieś w roku 2017, może 2018, choć jako twarz i postać towarzyszyła mi od mojego dzieciństwa. Zapewne zetknęliśmy się na jednym z rozlicznych artystycznych spędów. Na przykład nawiedzała pilnie każdą edycję festiwalu Dwa Teatry. Na takich imprezach starsi aktorzy bywają samotni. Przyjeżdżają się spotkać z publicznością, ale wieczorami nie siadają z młodymi do biesiad. Raz czy dwa to ja wypełniłem czas wspaniałej artystce. Nie było w tym nic nienaturalnego. Ewa błyskawicznie skracała dystans, nie było w niej zadęcia celebrytki. Raczej styl figlarnej, wiecznie ciekawej świata i ludzi dziewczynki. Kluczowy był jednak wywiad, jaki przeprowadziłem z nią w jej domu, schowanym w podwarszawskim lesie, latem roku 2019. Byłem pod wrażeniem jej roli Marii Magdaleny w telewizyjnym spektaklu „Wieczernik” Ernesta Brylla. Rozmowę zamówił internetowy Tygodnik TVP. Nowe władze telewizji publicznej wykasowały jego dorobek, ale ja zachowałem zapis naszej konwersacji.

Nie była ona łatwa. Ewa mówiła chaotycznie, wątki się rwały, potem wracały. W ostatnich latach na dokładkę traciła pamięć. W jednym jej to nie przeszkadzało – w graniu na scenie.

Kiedy ją zobaczyłem w roku 2021 w „Odysei” Krzysztofa Warlikowskiego na scenie Teatru Nowego, byłem oszołomiony łatwością, z jaką brała sceniczne wiraże. Grała Izoldę, ciężko doświadczoną kobietę, w dość ponurym spektaklu o różnych aspektach pamięci o Holokauście. A na koniec pojawiała się jako pocieszny Dybuk, przebrana za mężczyznę. To fenomen tego zawodu, w największych słabościach i biedach uruchamia się mechanizm bezbłędnego odtwarzania roli. W ostatniej premierze wystąpiła ledwie w kwietniu tego roku.

Za to kiedy mówiła poza sceną, można było doznać wrażenia uroczego chaosu, czasem rozmaitych blokad. Tyle że gdy siadłem do spisywania tego wywiadu, znalazłem w tych jej poplątanych zdaniach tak dużo uwag ciekawych, tak wiele naturalnej mądrości...

Ale zaczęło się od mojej recenzji telewizyjnego „Wieczernika” w reżyserii Krzysztofa Tchórzewskiego. To był spektakl przeniesiony do studia TVP z Teatru Oratorium, sceny przy bazylice na Kawęczyńskiej na warszawskiej Pradze. W tej wersji mniejszą wagę miały skojarzenia polityczne, wychwytywane w latach 80. pod rządami generała Jaruzelskiego. Większą – uniwersalne przesłanie.

Tak napisałem o jej roli: „Niezwykła jest postać Marii Magdaleny – Ewy Dałkowskiej. Starsza wiekiem niż nakazuje tradycja i sam tekst, chwilami wydaje się być prymitywistką, z wysiłkiem składającą zdania, a przecież znamy bogactwo aktorskiego warsztatu Dałkowskiej. To zamierzone, ona odziera tę postać z blichtru, nawet z psychologicznych komplikacji. Ona najbardziej przemawia wprost do nas, z pominięciem teatralnego instrumentarium. W »Imieniu róży« William z Baskerville objaśnia, skąd wiemy, co Bóg sądzi o roli kobiety. Wiemy to m.in. stąd, że Jezus po zmartwychwstaniu objawił się jako pierwszej właśnie Marii Magdalenie. Obserwując skupioną twarz Dałkowskiej, rozumiemy ten fenomen”.

To był skądinąd początek ostatniej ekspansji Ewy Dałkowskiej w świecie teatru telewizji. Lewicowiec Jakub Majmurek ogłaszał go „ramotą”, a tam powstawały rzadkie klejnoty. W następnym roku Andrzej Barański zaprosił ją do kilku ról w widowisku „Badyle” będącym montażem tekstów Tadeusza Różewicza i Marka Gajdzińskiego. Wkrótce zagrała postać tytułową w dramacie „Stara kobieta wysiaduje” Różewicza też pod batutą Barańskiego, niezwykle oryginalnego twórcy filmowego. Dałkowska dała w tych rolach pierwszeństwo prostocie ponad komplikacjami warsztatu. Była pierwotna, w naturalny sposób kobieca, nie bała się eksponowania własnej starości.

W świecie chrześcijaństwa

Wróćmy jednak do wywiadu z roku 2019. Bo od rozmowy o spektaklu „Wieczernik” przeszliśmy wtedy do samej religii.

Ewa: To nie jest zwykły spektakl, w którym aktorzy leją sztuczne łzy. W „Wieczerniku” łzy są prawdziwe. To nie jest przedstawienie, tylko misterium. Już nie anegdota polityczna – jak w przedstawieniu Wajdy w latach 80. – lecz przeżycie religijne. W Poznaniu graliśmy „Wieczernik” dla 900 osób. Uderzała mnie niezwykła cisza. żadnego niepokoju, rozmowy, nikomu nie zadzwoniła komórka. Wrażenie mszy. Dla mnie to doświadczenie podwójnie ciekawe.

Ja: Dlaczego?

Ewa: Moi koledzy, którzy ze mną grają: Marcin Kwaśny, Radosław Pazura, Ksawery Szlenkier, to ludzie wierzący. Każdy z nich inaczej tę wiarę przeżywa, inaczej praktykuje, ale są w Kościele, można by powiedzieć, „na bieżąco”. A ja wychowałam się w domu katolickim, byłam ochrzczona, nawet bierzmowana, ale przez 40 lat nie praktykowałam. Zwątpiłam.

Ja: W wywiadzie sprzed sześciu lat mówiła pani, że łaska wiary nie jest pani dana.

Ewa: Znajomy duchowny opowiedział mi, że jego przyjaciel zwierzył mu się z braku wiary. „Nie martw się, to przechodzi po pierwszym zawale” – pocieszył go ksiądz. U mnie obyło się bez zawału. Pomógł mi w tym przyjaciel – ksiądz Mariusz Cywka. Dwa lata temu, w 40-lecie ślubu cywilnego, wzięliśmy ślub kościelny. Ja się ciągle uczę wiary, to wcale nie jest proste, każda spowiedź jest dla mnie nauką, dowiaduję się, co mam zrobić, co przeczytać. Ja z nimi poszukuję. „Wieczernik” to dla mnie też jest nauka wiary. Dla aktora to wspaniałe przeżycie.

Ja: Maria Magdalena jest w tej sztuce najmocniejszą postacią, ona najlepiej wie, czym jest wiara. A pani się jej dopiero uczy? Ja miałem wrażenie, że pani mówi z ekranu do mnie.

Ewa: Emilian Kamiński opowiedział mi, jak kiedyś w czasie prób do jakiejś sztuki romantycznej wygłaszał tekst i szukając rozwiązania, rozglądał się wokół siebie. Wtedy reżyserujący sztukę Adam Hanuszkiewicz krzyknął: „Emilian, Bóg jest na trzecim balkonie!”. To znaczy, że trzeba patrzeć w górę. Ja „Wieczernik” grałam szczerze. Z prawdziwym przeżyciem. (...)

Ja: W latach 80. było wiadomo, przed czym ukrywają się apostołowie: przed złą władzą. Na kolaudacji w telewizji ktoś zapytał: a przed czym ukrywają się teraz?

Ewa: Ukrywają się przed poczuciem wielkości, przed tajemnicą. Oni nie mogą jej sprostać, Ewangelia to opowieść o ludziach, którzy walczą ze swoją małością, boją się własnego cienia, nie są w stanie uznać czegoś, co jest przed ich oczami. A jednak stają się apostołami.

Tak oto sztuka mieszała się z życiem, a w życiu znajdowaliśmy metafizykę. Przy czym Ewa nie przypominała mi innych neofitów, którzy gdy uwierzyli, że poznali prawdę, reagowali poczuciem wyższości wobec profanów. Pozostała osobą niepewną i przyznającą się do naiwności. Wiem to i z innych rozmów z nią.

Aktor Redbad Klynstra, który grał z nią w progresywnym Teatrze Nowym, a potem został z niego wygnany przez dyrektora Krzysztofa Warlikowskiego, w swoim wspomnieniu o Ewie dodatkowo komplikuje: „Regularnie w kulisach, gdzieś na ławce przed wejściem na scenę, bujając się na wyprostowanych rękach jak dziewczynka, powtarzałaś z przekorą, że należysz do pewnej mniejszości – do elitarnej grupy »praktykujących niewierzących«. Chodziłaś do Kościoła, jak twierdziłaś, »żeby co niedzielę dać sobie szansę na łaskę wiary« – i wpatrywałaś się we mnie tymi smutno-zaciekawionymi oczami, pytając bez słów: »I co ty na to?«”. I dalej: „I właśnie dziś, w dzień Zesłania Ducha Świętego, ta Twoja deklaracja – praktykującej niewierzącej – wraca do mnie jak znak. Jakbyś powiedziała: »Warto. Nadal warto dawać sobie szansę na łaskę«”.

Pytanie, z jakiego momentu życia aktorki to obserwacja, nie spotykali się przecież w teatrze od lat. Ale oddaje ona jej kruchość, choć i przemożną potrzebę poszukiwania. Porozmawiajmy teraz o jej rolach. W nich była twarda, mocna.

Kobieta z cierpieniem na twarzy

Na ekranie telewizora musiałem ją po raz pierwszy zobaczyć w roku 1976. Byłem zachwycony telewizyjną wersją „Matki” Witkacego w reżyserii Jerzego Jarockiego, a ona zagrała w niej szybko się degenerującą Zosię Plejtus. Na scenie widywałem ją od roku 1975, kiedy odrodził się Teatr Powszechny pod kierownictwem Zygmunta Hübnera. Po trzech latach spędzonych w Teatrze Śląskim w Katowicach, ona (rocznik 1947) grała w Powszechnym od początku. Trudno zapomnieć choćby drapieżną Siri von Essen z „Dnia tryfidów” (1977) czy tytułową rolę w „Antygonie” w wersji Helmuta Kajzara, wtedy wręcz uosobienie dylematów tamtej epoki (1982).

Ale tamta Dałkowska to przede wszystkim Rita Gorgonowa z wielkiego ekranu. Janusz Majewski powierzył młodej aktorce tytułową rolę w historii sławnego międzywojennego procesu. Film „Sprawa Gorgonowej” (1977), do dziś fascynujący, ukształtował na lata moje podejście do aktorki. Była kobietą atrakcyjną, ale miała nietypową, ja to nazywam gotycką, urodę. W kącikach jej ust stale gościło cierpienie. A zarazem Gorgonowa to postać enigmatyczna, bo nie wiemy, czy cierpi jako niewinna ofiara podejrzenia, czy ponosi konsekwencję swoich czynów.

To mi się jakoś kojarzy z innymi jej rolami z tamtych czasów. Żona z „Bez znieczulenia” Andrzeja Wajdy też wygląda na smutną, przytłoczoną bólem, a przecież dokonuje dziwnego wyboru, wiążąc się z miałkim intrygantem. Może jej salonowy mąż (Zbigniew Zapasiewicz) był dla niej zbyt doskonały? W „Szpitalu przemienienia” Edwarda Żebrowskiego (1978) jest prostolinijną żydowską lekarką naznaczoną swoim nieuniknionym losem. Trochę podobna wydała mi się po latach w wybitnym „Korczaku” Wajdy (1991), gdzie jako lekarka Stefa starała się do końca być wierna swoim obowiązkom, choć właśnie na twarzy miała wypisany straszny koniec.

A zarazem to tylko stereotyp mojego autorstwa. Przecież jej debiutem filmowym była Olesia Chrobotówna w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka (1975) – rola wiejskiej dziewczyny, brutalnej, idącej za cielesnymi pokusami. W 1978 r. Krzysztof Zaleski nakręcił „Parady” Potockiego, jeden z najzabawniejszych teatrów telewizji, jaki widziałem. Była w tym potoku nieustających gagów Zerzabellą, niby wyjętą z komedii dell’arte, ale współczesną w swojej żywiołowej, rubasznej biologiczności. W roku 1985 w filmie „Medium” Jacka Koprowicza, udanym polskim horrorze, jest chodzącą tajemnicą, mimowolnie demoniczną, choć przecież nienaznaczoną świadomym złem.

Można by wymieniać bez końca. Spróbowała wszystkiego, nie bała się żadnych gatunków. W „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej dawała w 2015 r. popis aktorskiego ekshibicjonizmu, a przecież nie przekroczyła żadnej granicy. Dopiero co zdawała się machać do mnie z ekranu w udanych komediach obyczajowych „Teściowie” i „Teściowie 2” jako uroczo groteskowa matka teściowej.

Od konspiry do prawicy

Dla wielu Dałkowska to ikona oporu artystów z lat 80., podczas stanu wojennego i po nim. Wraz z Emilianem Kamińskim, Andrzejem Piszczatowskim i Maciejem Szarym grali po mieszkaniach teksty zakazane przez cenzurę. Ryzykowali, byli śledzeni przez SB, choć aktorkę osłaniał dyrektor Powszechnego Zygmunt Hübner, pozostawiony na stanowisku przez władzę, chociaż piętnowany w esbeckich donosach jako wróg ustroju.

Teatr Domowy to część frontu świata artystycznego przeciw dyktaturze, zjawisko bez precedensu w innych krajach, przygotowane jeszcze w latach 70. przez repertuarową odwagę teatrów czy kino moralnego niepokoju. Stąd dwuletni bojkot produkcji telewizyjnych. Zarazem po latach aktorka, wspominając zmarłego przed nią Emiliana Kamińskiego, mimochodem wspomniała, że dalej, czyli za twórcami Teatru Domowego, poszło niewielu aktorów. To także prawda.

Mam wrażenie, że to z tamtych czasów wywodzi się późniejszy akces aktorki do obozu socjalnej prawicy, datujący się co najmniej od roku 2005, gdy poparła prezydencką kandydaturę Lecha Kaczyńskiego. Traktowała to, zupełnie inaczej niż większość jej kolegów, jako ciąg dalszy Solidarności. Jako przejaw więzi ze zwykłymi Polakami. Spytałem o to w wywiadzie.

„Zawsze byłam po stronie Solidarności, w latach 80. wojowałam z komuną, choćby w Teatrze Domowym. I mam wrażenie, że ta ekipa ciągle prowadzi politykę solidarnościową. Choć czasem mam inne zdanie, choćby w sprawie lekarzy rezydentów. Sprawdzam, czy te rządy dają sobie radę, i na razie zasadniczo tak. Cieszę się, jak mówią coś o chłopach, bo w Polsce było mnóstwo rzeczy zaniedbanych. I tylko boję się, czy nie damy się zakrzyczeć. Ale Kukiza też lubię. Zaklinam rzeczywistość, modlę się, żeby się udało. Moi koledzy mnie nie rozumieją, a ja im przypominam, jakimi psujami były poprzednie ekipy”.

To oczywiście budziło kontrowersje w środowisku, ale zbyt mocna była zawodowa pozycja Dałkowskiej, żeby ją to eliminowało. Nawet kiedy zagrała w filmie „Smoleńsk” Antoniego Krauzego Marię Kaczyńską i broniła tego filmu. Aktorka Joanna Szczepkowska, koleżanka z jednej garderoby w Powszechnym, która sama zmieniła się z symetrystki w antypisowską bojowniczkę, przypisuje to we wspomnieniu czemuś innemu. „Bo ile czaru trzeba mieć, żeby w tej naszej przepołowionej Polsce, trzymając się opcji tak obcej większości nas artystów, nie stracić ani pozycji, ani szacunku”.

A więc siła czaru? I wierność sobie do końca. Dałkowska wraz z Anną Chodakowską, Haliną Łabonarską i Andrzejem Mastalerzem weszła do komitetu poparcia Karola Nawrockiego.

A zarazem jakby na przekór schematowi dokonała niezwykłego artystycznego wyboru. W roku 2008 opuszcza po 34 latach Teatr Powszechny. Dołącza do Nowego. Gra w „(A)pollonii” Krzysztofa Warlikowskiego, mrocznym montażu tekstów splatających pamięć o Holokauście ze współczesnymi wątkami, choćby z namiętnym hymnem ekologicznym.

Zagrała w tym teatrze o wyraźnie progresywnym profilu sporo dużych ról. Mówiła mi: „Warlikowski pozyskał mnie 11 lat temu. Powiedział: »Chcemy, żebyś z nami była«. Myśmy myśleli zawsze odmiennie, ale z tego powstawała na próbach jakaś wartość. Teksty, prawda, dostawałam często i mało teatralne, i ideologiczne. Ale my nadawaliśmy temu wspólnie jakiś nowy sens. Dostaję słowo »kura« i mogę z nim zrobić wszystko. To mnie frapuje. Może dojdziemy do jakiejś ideologicznej granicy, ale na razie Pan Bóg daje możliwość porozumienia”.

Nie było to, wbrew temu, co teraz opowiadają jej koledzy, całkiem bezbolesne: „Staram się być czujna, nie mówię tekstów niezgodnych z moimi przekonaniami. Miałam problem z jednym: kiedy aktorzy po przedstawieniu uparli się wygłaszać ze sceny własne polityczne deklaracje. Maja Ostaszewska zaproponowała mi nawet, że skoro się nie utożsamiam, to może bym powiedziała coś w swoim duchu, od siebie. Ale ja wolałam milczeć, nie lubię tego sposobu wyrażania siebie na scenie”.

Ta rola mniejszości z wyboru miała konsekwencje nie tylko towarzyskie. Dziennikarka „Wyborczej” spytała ją w wywiadzie, dlaczego w finale spektaklu „Koniec” Warlikowskiego wypowiada zdania nihilistyczne, antyreligijne. Aktorka mówiła, że nadała im swoją grą inny sens, ale nie było to przekonujące. Co się kryło za tym kurczowym związkiem? Podziw dla niewątpliwego warsztatu teatralnego Warlikowskiego? A może dziedziczona po poprzednich epokach wiara, że w efekcie poszukiwań spotkamy się we wspólnym konstruowaniu lepszego świata?

Jesienią 2019 r. zagrała w Teatrze Nowym Siostrę Małgorzatę w „Matce Joannie od aniołów”, adaptacji opowiadania Iwaszkiewicza dokonanej przez Jana Klatę, który nadał temu tekstowi dodatkowe antyklerykalne konteksty. Ponieważ aktorka oponowała podczas prób, reżyser zaproponował jej, że po spektaklu wyrazi własne zdanie. Słyszałem z widowni, jak mówi coś o nieomylności Kościoła słowami średniowiecznej mistyczki. Publiczność reagowała drwinami i irytacją.

Dziś antyprawicowa do bólu Maja Ostaszewska uderza w tony wyłącznie osobiste. Wciąż jest chyba miejsce na takie ponadpolityczne przyjaźnie. Inny kolega z Nowego Maciej Stuhr z kolei opowiada: „»Lewacki« teatr, a w nim Ona. (...) Już na lotnisku, już w samolocie, podczas licznych podróży było zabawnie, ale też trudno. Jacek Poniedziałek z »Wyborczą«, a obok w fotelu Ewka z »Gazetą Polską«”. Aktor odkrywa, że jej mogło być nawet trudniej niż im. I przedstawia ją jako znak nadziei, że można zrobić coś razem ponad podziałami. Pytanie, czy sam robi wszystko, aby było to możliwe. Redbad Klynstra po latach pracy w Nowym został zeń wypchnięty za wypowiedź na Facebooku na temat gejów.

Zarazem Ewa miała kilka światów. W tym samym czasie grała w teatralnym „Wieczerniku”. Jeszcze niedawno jeździła po Polsce z koncertami i występami. Po bibliotekach w małych miejscowościach recytowała albo śpiewała Herberta, Kazimierę Iłłakowiczównę, Józefa Czechowicza. Była żywą poezją.

Miewała też inne azyle – poza szczęśliwym małżeństwem grono przyjaciół. Parę razy zdarzyło się chyba i mnie odegrać rolę takiego azylu. Kochała ludzi, wdawała się z nimi w rozmowy na ulicy, po mszach, po spektaklach. Była dobrym człowiekiem. I wbrew zwolennikom teorii, że to rzeczy całkiem rozdzielne, wierzę, że właśnie dobroć i empatia napędzały jej aktorstwo.

Tytuł oryginalny

Wszystkie światy Ewy Dałkowskiej

Źródło:

„Rzeczpospolita” dodatek Plus Minus

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

14.06.2025

Sprawdź także