Przez całe życie pracował na rzecz lalkarstwa. Przez siedem lat był wykładowcą wydziału lalkarskiego wrocławskiej szkoły teatralnej, potem przeniósł się do Białegostoku, gdzie w tamtejszej szkole teatralnej był w latach 80. prodziekanem wydziału reżyserii. Przez dwanaście lat był Prezydentem Polskiego Ośrodka Lalkarskiego POLUNIMA. Współpracował z największymi artystami - Waldemar Wolański wspomina zmarłego w czerwcu Stanisława Ochmańskiego, aktora, reżysera, dyrektora teatrów lalkowych.
W słoneczne przedpołudnie 28 czerwca 2023 roku, na Starym Cmentarzu przy ulicy Ogrodowej w Łodzi, w jego części prawosławnej, odbył się pogrzeb zmarłego pięć dni wcześniej Stanisława Ochmańskiego (1929–2023). Ani on był prawosławny, ani w ogóle specjalnie wierzący, ale tak już w Łodzi jest, że kładą na miejsce wiecznego spoczynku nie tam, gdzie urzędowo się należy, ale tam, gdzie się leżeć powinno. A tu powód był szczególnie ważny, bo właśnie w tym miejscu spoczywała zmarła 27 lat temu jego żona – Liliana, aktorka, z którą dzielił wszystkie swoje teatralne przygody.
Był „Ochu” – jak go nazywał jego mentor i nauczyciel Henryk Ryl – jednym z ostatnich wielkich artystów, którzy tworzyli w powojennej Polsce teatr lalek. A zaczęło się zupełnie niewinnie. Urodzony w Łodzi, wyemigrował do liceum pedagogicznego w Łowiczu, chcąc zostać nauczycielem. Tam zaczął swoje pierwsze próby z teatrem amatorskim i tam wypatrzył go twórca łódzkiego teatru Arlekin Henryk Ryl. Od razu wyczuł drzemiący w młodym adepcie pedagogiki potencjał artysty i choć z niewielkimi kłopotami, ale jednak zdołał ściągnąć go pod swój teatralny dach. Tak zaczęła się piękna i obfitująca w sukcesy ponad 70-letnia kariera teatralna Stanisława Ochmańskiego.
Zaczynał jako adept aktorski, ale bardzo prędko dał znać o sobie jego nerw reżyserski. Pierwszą sztukę wyreżyserował w Teatrze Arlekin już w 1957 roku – była to Awantura w Pacynkowie. Jak później wspominał, nie obyło się bez kłopotów, na szczęście dyrektor Ryl czuwał w pobliżu i ratował na przykład złą widoczność przez ściągnięcie wszystkich teatralnych biurek na scenę, dzięki czemu podniesiono podłogę spektaklu o ponad 80 cm. Henryk Ryl był bardzo opiekuńczy, ale jednocześnie i bardzo zaborczy. Arlekin to w tamtym czasie jego wyłączne królestwo, nic więc dziwnego, że Stanisław Ochmański zaczął się rozglądać za samodzielnym teatrem. Czas był taki, że brakowało pasjonatów do prowadzenia teatrów, więc bez dłuższego czekania najpierw ministerstwo wskazało Szczecin, a potem zupełnie przeciwny kierunek, czyli Lublin.
I tu zaczyna się kolejny, kwiecisty rozdział w życiu Stanisława Ochmańskiego. Przez 17 lat, od 1958 do 1974 roku, kierował Teatrem Lalek w Lublinie i można śmiało stwierdzić, że tak naprawdę to go stworzył. Z amatorskiej, właściwie nieistniejącej na kulturalnej mapie Polski trupy zbudował w pełni profesjonalny zespół teatralny, który bardzo prędko zaczął odnosić znaczące sukcesy artystyczne, współpracować z największymi artystami tamtej epoki, stał się jednym z najważniejszych ośrodków lalkarskiego życia naszego kraju. I gdy już było tak pięknie, to wtedy odezwał się do niego Henryk Ryl, któremu władza niedwuznacznie dała do zrozumienia, że powinien odejść z dyrekcji Arlekina i przekazać go komuś innemu. Jedyną osobą, na którą godził się, aby zastąpiła go w kierowaniu jego wymarzonym teatrem, był właśnie Stanisław Ochmański. I tak oto w lutym 1974 roku nastąpił powrót do Łodzi i kolejne 18 lat wytężonej i owocującej wieloma artystycznym sukcesami pracy, tym razem jako dyrektora łódzkiego Teatru Arlekin.
Został przeprowadzony kapitalny remont budynku, wzmocniono zespół, doposażono teatr, rozpoczął się ciąg artystycznych wyjazdów festiwalowych. Gdy w 1991 roku Stanisław Ochmański postanowił przejść na emeryturę, zadecydował, by przekazać teatr mnie, gdyż zawsze uważał, że teatr to coś więcej niż instytucja. To w pewnym sensie rodzina i żeby zapewnić jej przetrwanie, trzeba wychować i namaścić swojego następcę, aby mieć pewność, że będzie kontynuował wizję swoich poprzedników. A tak właśnie zachowywał się wobec młodego reżysera, jakim wtedy byłem. Oj nie miał on ze mną łatwo. Pyskaty byłem i zadziorny, ale Ochmański miał na mnie sposób, którym zresztą świetnie posługiwał się w każdej innej sytuacji. Po prostu był superkulturalny. Przez 40 lat wspólnego bytowania nigdy nie słyszałem, żeby zaklął czy choćby podniósł głos do wysokości, no może nie krzyku, ale chociażby napomnienia. Komuś, kto miał taką kindersztubę, po prostu nie wypadało się przeciwstawić. Przy okazji jego pogrzebu scenografka Joanna Hrk przypomniała mi anegdotkę z ich jednej z ostatnich wspólnych realizacji. To były końcowe próby do Tajemnicy wesołego miasteczka. W newralgicznym momencie akcji aktor Waldemar Presia wpadał na scenę i wypowiadał kilka słów, które miały być sygnałem do wejścia z przeciwnej kulisy aktorki Marii Sowińskiej. Presia nie był w stanie zapamiętać tekstu i za każdym razem mówił coś na temat, ale nigdy słowami autora. Za każdym razem padał inny tekst i Maria Sowińska, która czekała na określoną frazę, nigdy nie mogła wejść na scenę we właściwym momencie. Wybuchła awantura i atmosfera, jak to przed premierą, zrobiła się gorąca. Wtedy Staszek wstał ze swojego reżyserskiego fotela, co już było wystarczająco niespodziewanym zachowaniem, aby wszyscy zamilkli, i z niezmąconym spokojem rzekł: „Wszyscy mają rację, proszę, idziemy dalej”. I próba ponownie ruszyła z miejsca.
Odchodził z funkcji dyrektora spełniony i w blasku chwały, ale przecież nie zerwał kontaktów z Arlekinem. Był tam częstym gościem, uczestniczył we wszystkich arlekinowych uroczystościach, wielokrotnie reżyserował nowe sztuki. Swoją ostatnią pracę reżyserską zakończył 28 maja 2016 roku, tworząc barwne i ciepłe widowisko o przygodach misia Rymcimci.
Przez całe życie pracował na rzecz lalkarstwa. Przez siedem lat był wykładowcą wydziału lalkarskiego wrocławskiej szkoły teatralnej, potem przeniósł się do Białegostoku, gdzie w tamtejszej szkole teatralnej był w latach 80. prodziekanem wydziału reżyserii. Przez dwanaście lat był Prezydentem Polskiego Ośrodka Lalkarskiego POLUNIMA. Współpracował z największymi artystami, by wymienić Krzysztofa Pendereckiego, Kazimierza Dejmka, Zenobiusza i Rajmunda Strzeleckich, Stanisława Radwana czy Krzesimira Dębskiego. Wyreżyserował ponad sto siedemdziesiąt przedstawień w kraju i za granicą. Był laureatem wielu nagród i odznaczeń, jak na przykład Złoty Krzyż Zasługi, Kawalerski i Oficerski Krzyż Zasługi Orderu Odrodzenia Polski czy Złoty Medal „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. I przy tych wszystkich zaszczytach był przez cały czas niesłychanie ciepłym i skromnym człowiekiem. W młodości zaplątał się w działalność opozycyjną, nic poważnego, ale wystarczyło, żeby spędził trzy lata w kopalni, wysłany tam przez władzę ludową. Nigdy tym nie epatował, nie ubierał się w szaty męczennika. Był jednym z tych ludzi, dziś już rzadko spotykanych, dla których honor, uczciwość, lojalność nie były pustymi słowami, ale wartościami, którymi kierowali się w życiu.
Przez ostatnie lata mocno już niedomagał na zdrowiu, właściwie nie wychodził z domu, ale przez cały czas dopytywał się, co słychać w teatrze, co dzieje się w środowisku, jak sobie radzą „jego” ludzie. Gdy miał więcej siły, żądał od córki telefonu, dzwonił do mnie, a ja opowiadałem mu wszystko ze szczegółami, trochę koloryzując, bo nie zawsze współczesność była na tyle barwna, żeby było o czym opowiadać. Ale nie mam wyrzutów sumienia, bo komu jak komu, ale jemu, po tym wszystkim, co zrobił dla polskiego lalkarstwa, należała się odrobina optymizmu.
Odszedł spokojnie, ale tak jak olbrzymie stare drzewo, które stoi w zadumie – gdy pada złamane losem, pozostaje po nim olbrzymi wykrot i huk łamanych gałęzi. Po Stanisławie „Ochu” Ochmańskim pozostała ogromna pustka, której już nic i nikt nie zapełni. Upadło olbrzymie drzewo, dumne i piękne, jedno z ostatnich olbrzymów, a ten huk odchodzenia, który krzyczy swoją ciszą nieporównywalnie głośniej niż najgłośniejsze kanonady, będzie trwał w nas jeszcze przez długie, długie lata.
W to czerwcowe przedpołudnie na cmentarzu wydarzyło się coś jeszcze. Gdy zakończyły się już wszystkie oficjalności i wydawało się, że przyszła pora, aby się rozejść, Albert Kurkowski, jeden z ostatnich adeptów założonego przez Staszka w Teatrze Arlekin w latach 80. studia aktorskiego, zaczął bić brawo. Początkowo wydało mi się to mocno niestosowne, ale jakby w wieloletnim teatralnym odruchu ręce same złożyły się do oklasków i za chwilę wszyscy zebrani klaskali nad Jego grobem. Ostatni aplauz, owacja na stojąco... Wiem, że sam by się uśmiechnął wobec tego stwierdzenia. I wtedy pomyślałem sobie, że tak należy żegnać ludzi teatru. Brawami. W podziękowaniu za to, co robili przez całe swoje artystyczne życie. Na końcu każdego spektaklu są zawsze oklaski. A to był wyjątkowo długi i bardzo udany spektakl.
I tylko szkoda, że bisów już nie będzie...