Kiedy "Frankenstein" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka sześć lat temu miał premierę w Centrum Kongresowym przy Hali Stulecia, pisałam, że spektaklowi niewiele brakuje, żeby z bardzo dobrego przedstawienia stał się olśniewającym. I że wystarczyłyby drobne skróty, żeby utrzymać wysoki poziom całości.
Dziś tych postulatów pożałowałam, bo podczas przenosin przedstawienia na dużą scenę Capitolu wycięto jedną piosenkę (tym widzom, którzy zatęsknią za "Muchą", pozostaje CD z przebojami z "Frankensteina"), przez co widzowie mogą zapomnieć, że oglądają musical. W pełnym wymiarze Szczęśliwie później spektakl odzyskuje wigor, a przeprowadzkę trzeba zaliczyć do udanych. Opowieść, która dusiła się na małej scenie Centrum Kongresowego, tu dostała więcej oddechu, a wszystkie jej wizualne elementy mogły wreszcie wybrzmieć w pełnym wymiarze. Korekty obsadowe są tu niewielkie (w rolach głównych oglądamy tych samych aktorów) i dotyczą przede wszystkim trzeciego planu, gdzie pojawia się m.in. Artur Caturian. Gdyby użyć szkolnej skali ocen, dałabym temu "Frankensteinowi" po tym lekkim liftingu piątkę z minusem, choć musical ma zadatki na szóstkę. Łatwiej od punktowania wad przychodzi wyliczanie zalet "Frankensteina". To muzyka Piotra Dziu