"Byłem ofiarą mobbingu w AST we Wrocławiu. Moja sytuacja mobbingowa została zamieciona pod dywan i też musiałem iść z kwiatami przepraszać" - napisał Artur Gotz, znany wokalista, aktor, prezes Fundacji Kultury i Sportu 44 w Warszawie. Na to wyznanie zdobył się po tym, jak dotarły do niego informacje o studentach przez lata zastraszanych na Akademii Sztuk Teatralnych.
Artur Gotz to wokalista, który nagrał trzy płyty, zagrał ponad 550 koncertów w Polsce, Europie, USA, Australii, Nowej Zelandii i na Kubie, prezes Fundacji Kultury i Sportu 44 w Warszawie i aktor, który współpracował z teatrami w Londynie (The Imagination), Warszawie (Współczesny, Kamienica, 6. piętro, Mazowiecki Teatr Muzyczny), Łodzi (Nowy), Chorzowie (Rozrywki). Jako wokalista debiutował w krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Jest również tytułowym bohaterem powieści "Idol" Marty Fox.
Dziś - po tekście "Wyborczej", w którym opisaliśmy przemocowe praktyki jednej z wykładowczyń we wrocławskiej filii krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, i po wyznaniu Anny Paligi postanowił głośno opowiedzieć swoją historię.
Mobbing na AST. "Moją sytuację zamieciono pod dywan"
"Moja sytuacja mobbingowa została zamieciona pod dywan i też musiałem iść z kwiatami przepraszać. Wcześniej przy całym roku i pracownikach szkoły usłyszałem personalne docinki, a na finał tekst: zamknij się" - opisuje aktor na Facebooku.
Do trudnej dla niego sytuacji doszło kilkanaście lat temu. W 2006 r. - gdy na ostatnim roku studiów na Wydziale Lalkarskim przygotowywał się z grupą innych studentów do ostatniego w ramach szkoły spektaklu, który mieli zagrać przed publicznością. Po próbie - zaplanowanej na godz. 12-15 - do sali weszła jedna z ważniejszych w szkole profesorek. Studenci od kilku minut rozmawiali wtedy z mężczyzną, który przyszedł do szkoły, bo chciał zatrudnić absolwentów szkół teatralnych.
- Pani profesor wpadła na salę i wyrzuciła go za drzwi i - mimo że czas na próbę się zakończył, zarządziła całościową próbę spektaklu, który trwał dwie godziny - wspomina Artur Gotz. Nie mógł na tej dodatkowej próbie zostać. - Poinformowałem o tym panią profesor, wtedy ona bardzo się uniosła. Zaczęła na mnie krzyczeć, że wszyscy się spóźnili, choć tak naprawdę ja byłem na czas. Jeden z kolegów też się odezwał, ona skierowała złość przeciwko niemu - on się rozpłakał i wyszedł do garderoby - wspomina aktor. On sam wciąż próbował załagodzić sytuację. Proponował, by próbę zrobić za godzinę/dwie. Wtedy usłyszał przytaczane na Facebooku słowa.
- Krzyczała to ze straszną złością. Pamiętam jej wzrok, gestykulowanie i straszną agresję. Chciałem wyjść, miałem łzy w oczach, cały zespół miał spuszczone głowy - opowiada. Gdy profesor wrzasnęła do niego: „Zamknij się”, nie wytrzymał. Zwrócił jej uwagę, że go obraża i jest bezczelna. - W momencie, gdy to wypowiedziałem, nastąpiło apogeum. Pani profesor wyrzucała mi, że słyszała o mnie, że mam postawę roszczeniową, że wyobrażam sobie, że nie wiadomo, kim jestem. Gestykulowała, krzyczała, poniżała mnie - to był cały teatr. Wychodząc, krzyczała, że tego tak nie zostawi.
"Przez lata wszyscy spuszczali głowy"
Sytuacja na scenie nie była końcem tej historii. Uczelnia na żądanie wykładowczyni wszczęła postępowanie dyscyplinarne wobec niego. - Wypominano mi, że jeszcze w historii szkoły tak nie było, żeby student tak się odezwał. Ale dla mnie to było traumatyczne doświadczenie i faktycznie mogło być tak, że w historii szkoły nikt się nie postawił, bo przez lata wszyscy tam spuszczali głowy i godzili się na takie traktowanie przez wykładowców - ocenia dziś wokalista.
Został zmuszony przez uczelnię do podpisania ugody. Zrobił to, bo choć miał już zdane wszystkie egzaminy zawodowe, czekał go egzamin magisterski i nie chciał ryzykować. - Po uczelni chodziły wtedy głosy, że szykują dla mnie wielką karę. Byłem straszony, że jeszcze przed obroną magisterki mogę wylecieć. Przed obroną, w czasie wakacji dostawałem różne telefony, straszono mnie różnymi karami. Od jednej z wykładowczyń usłyszałem: „Miałeś rację, ale co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie” - wspomina.
"Wiesz, jaka jest pani profesor"
W szkole nikt go nie poinformował, że on też może złożyć skargę, nikt nie zaproponował mediatora. Sprawą zajął się rzecznik dyscyplinarny. - Moje przesłuchanie zostało odbębnione. Z góry ustalono, jaką karę powinienem ponieść. Straszono mnie komisją dyscyplinarną. Mówiono, że nikt z kolegów się za mną nie wstawi, bo wszyscy są przed obroną i nikt nie będzie ryzykował. Moje zeznania próbowano cenzurować, miałem nie opowiadać, jak dokładnie było. Ostrzegano mnie, że jeżeli będę chciał udowodnić winę pani profesor, to mogą zostać wobec mnie wyciągnięte jeszcze większe konsekwencje, a teraz możemy zostawić to na etapie, że ja dostanę upomnienie i zapomnimy o temacie.
Miał gotową pracę magisterską, chciał ją obronić i o tym zapomnieć. Panią profesor przepraszał cztery razy. Jeden z wykładowców powiedział mu: „No wiesz, jaka jest”, ostrzegł, że naprawdę chce mu zrobić duże problemy, i poradził, żeby kupił kwiaty i z nimi przeprosił. Przeprosił, powiedział, że to nie powinno się wydarzyć. Kwiatów wykładowczyni nie przyjęła. - Kazała mi je zanieść do działu nauczania, „niech pani z działu nauczania też zobaczy” - wspomina.
Dziś przyznaje, że cała ta sytuacja i wydarzenia, które nastąpiły po niej, kosztowały go bardzo dużo nerwów. - Zafundowano mi kilka miesięcy piekła i straszenie różnymi konsekwencjami. Cały czas miałem z tylu głowy, że mogą mnie wyrzucić ze szkoły, że mogę nie mieć dyplomu. To był bardzo traumatyczny czas. Choć sam padłem ofiarą zastraszania, musiałem przeprosić. Miałem wrażenie, że dla władz uczelni jestem nikim. To przez długi czas bardzo bolało - mówi. Władze uczelni ukarały go upomnieniem, wywiesiły informację o tym w gablocie na korytarzu i włączyły do akt młodego artysty.
Wykładowczyni wciąż uczy
- Nie wspominałbym tej historii. Zakopałem ją gdzieś w sobie, przepracowałem z psychologiem. Po szkole pracowałem z wieloma wybitnymi twórcami, zobaczyłem, że niekoniecznie tak przemocowo - jak w szkole teatralnej we Wrocławiu - musi wyglądać nauczanie i praca. Gdyby nie te odważne wystąpienia studentów z Wydziału Lalkarskiego w AST we Wrocławiu i Anny Paligi z łódzkiej filmówki, to nadal nie odważyłbym się o tym opowiadać. Dziś uważam, że trzeba się bronić, nie można dać siebie zniszczyć - podkreśla.
Profesor, która przyczyniła się do jego traumy, wciąż uczy, dlatego swoją historię opisał i wysłał uczelni. Kilka dni temu opublikował odpowiedź. - Wysłała mi ją mailem pani rektor Dorota Segda - mówi. Napisała: "Jestem zasmucona, że takie wspomnienia ma Pan ze szkoły, która dla mnie była zawsze przyjaznym i cudownym miejscem. Oczywiście trudno mi reagować skutecznie na wydarzenia sprzed lat. Ale obiecuję porozmawiać z Panią Profesor i przedstawić Pana wersję zdarzeń. Mam szczerą chęć przeciwdziałania takim zdarzeniom. Mam też świadomość, że jest to proces i że czeka nas długa droga”.
- Bardzo się cieszę, że ta odpowiedź w ogóle jest, bo jeszcze kilka lat temu bym się jej nie spodziewał. Ale to bardzo smutne, w pewnym sensie żenujące, że nie ma w niej cienia empatii i zrozumienia ofiary. Obietnica rozmowy z panią profesor to w dalszym ciągu zamiatanie sprawy pod dywan. Mam żal nie tyle do wykładowczyni, co do uczelni, która odebrała mi godność, bo ukarała mnie za to, że walczyłem o szacunek do siebie - ocenia i podkreśla, że bardzo ważnym krokiem jest to, co teraz robią studenci. - Cieszę się, że młodzi teraz o swoją godność walczą. Chcę ich wspierać, bo nie ma mojej zgody na patologię - mówi.