„Dramat rodzaju męskiego” Jakuba Tabaczka w reż. Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Szymon Kazimierczak, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Przychodzi facet do lekarza. Wstyd powiedzieć. Z penisem kłopot. Napletek nie chce się odwieść. Na takie schorzenie zestaw ćwiczeń czy zabieg chirurgiczny? Auć. Jak tu oprzeć się komediowemu potencjałowi takiej sceny. Autor jeszcze podkręca: w jego utworze „Doktór co ma motór” problematyczne prącie tytułuje „królewiczem”, z bardzo bliska studiuje je wraz z pielęgniarką Bożenką. Łatwo się śmiać z męskich wstydów i lęków, z wszystkich tych pęknięć na samczym monumencie. Zabawna scena przeistacza się niespodziewanie w terapeutyczny seans i widzimy, że przez gabinet urologiczny przebiega oś dramatu, w którym ścierają się dwa modele męskości. Tej czułej i samoświadomej, oraz tej zwanej przez niektórych toksyczną, gdzie nieprzepracowane doświadczenia i splątane emocje eksplodują niekontrolowaną agresją, bądź zamrażają delikwenta w lodowym grobowcu. „Czy pański ojciec nauczył pana odróżniać męską energię od agresji? Siłę od przemocy? Ciepło od uległości? Czy pański ojciec nauczył pana, jak traktować kobiety i mężczyzn? Jak myśleć i mówić o sobie i innych. Jak postępować, aby nie zapaść się w próżnię? Czy pański ojciec nauczył pana być mężczyzną?” – pyta Doktór młodego mężczyznę, i nagle przestaje być tak wesoło.
Od pomysłu na tę scenę zaczął się podobno rodzić dramat Stulejka Jakuba Tabaczka. Marcin Liber wystawił go pod tytułem Dramat rodzaju męskiego, bo nie chciał zapraszać widzów na „Stulejkę Libera”. Cóż, zrozumiałe, wrażliwa męskość także ma swoje granice. Ale to ją właśnie, uznając własne splątanie w kulturowo-społeczne i psychologiczne schematy, zdecydowanie afirmuje reżyser. Nic dziwnego więc, że powracającym motywem jego spektaklu są tak popularne dziś męskie kręgi – choć z innego wzięte porządku. Kilkunastoosobowa obsada, składająca się z mężczyzn w różnym wieku, ale także i kilku kobiet, kłębi się w pogo. W pogo, czyli w kotle, takim jaki tworzy się pod sceną na metalowych koncertach. To forma kontrolowanego upustu emocji, wspólnotowego przeżywania muzyki, której głównym środkiem wyrazu jest przetłumaczona na dźwięki agresja. Mógłby Liber zaprosić jakąś metalową kapelę i poddać jej twórczość uzdrawiającej próbie dystansu, choć w podziemiu istnieją i wykonawcy, którzy odrzucają maskulinistyczne rekwizytorium tego gatunku. Tymczasem muzykę w spektaklu wykonuje na żywo młody kwartet Sneaky Jesus, którego jazz rockowa estetyka nie jest aż tak nagląca – zespół potrafi grać dynamicznie i nastrojowo, chropawość przesterowanej gitary i mocny puls perkusji często przełamując miłymi obłościami saksofonu, organów i basu. Scenografię wyjątkowo powściągliwie zaprojektował Mirek Kaczmarek – tym razem scena jest niczym białe płótno, na którym pastelowymi barwami malowane są rozmaite nastroje. Za zmysłową realizację świateł, które sugestywnie współtworzą emocjonalną tonację spektaklu, brawa dla Janusza Kaźmierskiego. Najważniejsze są jednak ujednolicone kostiumy całej obsady: kowbojskie buty i dżinsowe uniformy przypominają o kliszy maczo ze starych reklam papierosów Marlboro. Liber i Kaczmarek kolejny raz uniformizują bohaterów swojego spektaklu, tworząc jeden organizm reprezentujący jakąś kolektywną (pod)świadomość – tym razem męską kondycję. Pod wywołującą uśmiech maczystowską powłoką dzieją się zaś sprawy ludzi.
Na przykład spotkanie ojca i syna, który opowiada o dniu w szkole i absurdalnym konkursie literowania nazwiska znanego francuskiego pisarza, zgoła spoza szkolnego kanonu. To przykry seans pogardy rodzica wobec dziecka, wpajającego młodemu człowiekowi, że porażki mężczyzna musi się wyłącznie wstydzić. Kilka scen później o zmaganiu z tym doświadczeniem opowiada sam Liber: podczas biwaku z własnym synem nie był w stanie sprawnie złożyć w deszczu namiotu marki Quechua, a świadomość że chłopiec musiał oglądać ojcowską porażkę, nie była chyba łatwa do przełknięcia. Wzorzec zawstydzającego i pogardliwego ojca reprodukuje zaś szef-mobber, który na każdym kroku przypomina młodemu mężczyźnie, że jest niewolnikiem. W tym punkcie każdy powód jest już dobry, by tłumiony gniew wystrzelił w twarz osobie, która akurat stanie obok. Grożenie własnej żonie obcięciem sobie ręki elektrycznym nożem do chleba, bo zupa nie taka, wcale nie wydaje się groteskową przesadą. W innej, symbolicznej tonacji rozegrany jest z kolei monolog o nieobecnym ojcu, zaginionym w górach, którego syn po latach odnajduje zamarzniętego w lodowej bryle, czy w końcu scena, w której starzejący się mężczyzna, pojawiający się w niedźwiedzim kostiumie, próbuje pogodzić się z utratą ukochanej żony.
Nie ma w tym spektaklu fabularnej linearności, historii jednego bohatera, mamy tu raczej do czynienia z dramaturgią powracających i rozwijanych motywów. Z opowieścią o realnych relacjach, które na różne sposoby uwewnętrzniają się w każdym z nas, towarzysząc przez resztę życia. Tak jak w powracającym monologu jednego z mężczyzn: „Jesteś człowiekiem z przeszłości, który znalazł się w przyszłości”. Liber doprowadza te historie w miejsce, które przypomina nieco formułę teatru forum: okazuje się, że męskość szorstką można zastąpić męskością wrażliwą. Namiot można złożyć, nie reprodukując toksycznego schematu, żonę przytulić, niezależnie od konsystencji zupy. Odrobinę drażni ten nazbyt prosty dualizm w ramach którego dokonuje się symbolicznego odwrócenia negatywnych wzorców zachowań, szukając pozytywnych rozwiązań. Choć może powinienem mówić za siebie – wiem, że dla wielu samo otwarcie się na takie przestrzenie może mieć potężną siłę.
Bo też delikatnych spraw się tu dotyka, nie zawsze unikając morałów, ale przynajmniej bez nadęcia i śmiertelnej powagi. I licząc chyba, że uzupełnimy ten krąg wrażliwych chłopów na scenie – zaproszenie do wspólnego pogowania pada zresztą w finale. Jest w końcu Dramat rodzaju męskiego także opowieścią intymną. Reżyser uzupełnia sceny napisane przez Tabaczka osobistymi komentarzami tekstowymi, jakby chciał nam towarzyszyć, zaświadczać. Tak, można i należy przykładać do swoich doświadczeń przedstawione tu portrety relacji synów z ojcami (o matkach, ciekawe, nie ma tu właściwie ani słowa), mężów z żonami, a nade wszystko mężczyzn z samymi sobą – z własnymi emocjami, ciałem, pamięcią. „Na tej scenie w 2001 roku mieli premierę Oczyszczeni Sarah Kane. Pamiętacie?” – zagaja nas Liber. Cóż, nie pamiętam, miałem wtedy trzynaście lat, mieszkałem wiele kilometrów od Wrocławia i nigdy jeszcze o żadnym spektaklu nie powiedziałem: „ważny”. „Bardzo kocham swoją żonę” – pisze znowuż po wspomnianej scenie pożegnania. Ja swoją kocham także i wiele myślę, co ten dobry związek właściwie oznacza. Takie tam rozterki wrażliwych chłopów.
Z frajdą odwiedzam ostatnio spektakle Marcina Libera. Historie opowiada ciekawe, ale bardziej niż współczesne tematy, które porusza, pociąga mnie sama energia jego teatru. Tak, na Libera chodzi się do teatru. Ale też trochę jak na koncert. Albo jak do dziwnej galerii sztuki. Jego teatr działa czasami – choć to człowiek ode mnie starszy – jak odżywcza posiadówka u kolegi, z którym można zamienić słowo o polityce, bardziej też od serca, posłuchać, jaki super zbiorek opowiadań ostatnio przeczytał i jaką nową kapelę odkrył. A jeśli ktoś nie szuka takich spoufaleń – może też Libera traktować jak kuratora, który ma oczy szeroko otwarte na to, co interesującego dzieje się we współczesnej kulturze i gdzieś na marginesie pokazuje w swoich spektaklach: nową sztukę, muzykę, literaturę. Jest w tym teatrze jakaś bezpretensjonalna pasja dzielenia się. Chyba nie tylko ja łaknę w życiu takich sytuacji, po prostu – żeby nie zwariować.
Jakub Tabaczek DRAMAT RODZAJU MĘSKIEGO. Reżyseria, opracowanie tekstu: Marcin Liber, scenografia, kostiumy, wideo: Mirek Kaczmarek, choreografia: Hashimotowiksa, muzyka: sneaky jesus. Prapremiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym 13 stycznia 2024.