Na scenie Teatru Nowego idzie kompletami "Wróg ludu" Henryka Ibsena w inscenizacji Izabelli Cywińskiej. Twierdzę, że jest to sukces uzyskany dosyć tanimi środkami, "tanimi" w tym sensie, że u jego podstaw leżą przede wszystkim proste emocje, stereotypy myślowe, kompleksy i obsesje, także zwyczajne w naszych warunkach ludzkie zmęczenie, zniechęcenie i nieufność. Chociaż nie można zapominać i o zadrach, nieraz bardzo bolesnych.
Spektakl daje się odczytywać dwojako. Po pierwsze - aluzyjnie, poprzez proste odniesienia do sytuacji dzisiejszej lub - czego twórcy nie przewidywali i na czym z pewnością im nie zależało - do sytuacji lat 70. Po drugie - uniwersalnie. W tym sensie spektakl byłby nośnikiem modelowej sytuacji konfliktowej na linii jednostka - społeczeństwo i jednostka - władza, z zaakcentowaniem imperatywu moralnego, którym owa jednostka winna się kierować. Sztuka Ibsena uwikłana w historyczny kontekst, w inną epokę, napisana równo sto lat temu, obciążona pewnym dydaktyzmem społecznym, heroiczną filantropią na rzecz społeczeństwa, zyskuje nagle w świadomości widzów współczesny wymiar, przybiera cechy scenicznej paraboli, konstruowanej z elementów teatru absurdu, kabaretowego skeczu i karykatury. Co zresztą nie wyklucza tonacji serio, która przecież stanowi tu swoisty kontrapunkt. Entuzjaści twierdzą, z czym się zupełnie zgadzam, że jest to rzecz o bezkompromis