"Latający Holender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Dorota Szwarcman w Polityce.
To mógł być piękny spektakl, dorównujący pamiętnej "Madame Butterfly". Niestety, nie wyszło. Pomysł, by inscenizację "Latającego Holendra" (w Polsce używało się zawsze tytułu "Holender tułacz") oprzeć na wszechobecnej wodzie, był trafny: woda jest żywiołem tej opery, pierwszej dojrzalszej w dorobku Richarda Wagnera. Dzieło powstało po pechowej podróży morskiej, zakończonej burzą i rozbiciem statku o skały Norwegii. Traf chciał, że kompozytor rok wcześniej przeczytał nowelę Heinricha Heinego, opowiadającą legendę o potępionym Holendrze - żeglarzu tułającym się po wodach świata i szukającym kobiety, której miłość wyzwoliłaby go od cierpień. Połączył więc te inspiracje. Opowieść Heinego jest ironiczna, Wagner jednak (za zgodą pisarza) potraktował rzecz jako baśń romantyczną, odmalowując w muzyce żywioły i emocje, począwszy od samej uwertury, obrazującej burzę na morzu. Woda jest też popularna w nowomodnych wystawienia