Czasy albo sprzyjają dziełom, albo brutalnie wyrzucają je poza nawias zainteresowania. Nasze czasy - absurdalnej kotłowaniny dogmatyczno-patriotyczno-ideowej, przybierania póz, strojenia min, wynoszenia frazesów na piedestał - są wprost stworzone dla Gombrowicza i jego "Ferdydurke". Przedstawienie w warszawskim Teatrze Powszechnym ukazuje jej nośność, siłę, komizm i aktualność.
Przedstawienie - od razu trzeba powiedzieć - perfekcyjne, w którym 23-osobowy zespół pod wodzą Waldemara Śmigasiewicza zdał egzamin na szóstkę. Nie pomijając wątków, nie tracąc nic z filozoficznej wymowy dzieła, dał taki popis zabawy teatralnej, że dech zapiera. Tu każde dłubanie w nosie, przygarbienie, poszturchiwanie, każda egzaltacja i podrygiwanie wydają się wyliczone w centymetrach i sekundach. Precyzja szwajcarskiego zegarka! Gwiazdy w rolach głównych, gwiazdy w epizodach! Nie ma ról nieważnych, wszyscy zdają się wymarzeni do swych zadań i znakomicie z nich się wywiązują. Jest to przedstawienie na wskroś gombrowiczowskie, o naszych aktualnych polskich sprawach, wiecznym infantylizmie, niedojrzałości, tłamszeniu osobowości, przyprawianiu gęby, pozerstwie, stosunkach międzyludzkich, o wszystkim, co uwiera... Spektakl zrobiony błyskotliwie, pełen zachwycających pomysłów inscenizacyjnych, nieodparcie komiczny, świetnie trzymający tempo i.