Zbliżająca się warszawska premiera "Les Miserables" według Yictora Hugo to kolejny dowód, że musical chętnie inspiruje się klasyczną literaturą - pisze Tadeusz Nyczek w Przekroju.
Naprawdę lubisz musicale? - spytał mnie kiedyś przyjaciel, człowiek mądry i oświecony. - Naprawdę. - Te śpiewane głupoty? Fikanie nogami? Historyjki o chińskich hrabinach zakochanych w perskich szejkach? - Chyba zwariowałeś - powiadam mu. - Pomyliłeś musical z wodewilem i operedcą. Gdzie ty żyjesz? Widziałeś "Skrzypka na dachu"? Albo "Miss Saigon"? Nie? "Chicago" też nie? Ale o "Hair" słyszałeś? To o chłopakach, którzy odmówili pójścia na wojnę w Wietnamie. Gdzie masz tam chińskie hrabiny? Nostalgiczne prostytutki Musical kojarzy się z Ameryką, przede wszystkim z nowojorskim Broadwayem. Jednak naprawdę urodził się w Anglii, na West Endzie, w najsłynniejszej dzielnicy rozrywkowej Londynu, ponad sto lat temu. Długo był niewybredną komedią niewiele odbiegającą od europejskiej operetki. Ale gdy w latach 40. na zakochaną w nowej formie broadwayowską scenę weszło nowe pokolenie wspaniałych amerykańskich kompozytorów i poetów z Cole'em Porter