Nie lubię Warszawy; za duża, zbyt pośpieszna, zbyt przytłaczająca... Pewnie bym nie umiał w niej żyć. Co innego wpaść, na przykład na zaproszenie Plusa, by poznać, także od kulis, Teatr Wielki - Operę Narodową i zobaczyć spektakl baletowy "Oniegin", w inscenizacji i choreografii słynnego Johna Cranko, który dał jego premierę w 1965 roku na scenie Baletu Stuttgarckiego. Słabo znam się na balecie, niemniej byłem pod wrażeniem - pisze Wacław Krupiński w Dzienniku Polskim.
Teatr Wielki; niby miałem jego bryłę w oczach, ale dopiero teraz mogłem sobie unaocznić i wręcz poczuć, jak jest wielki naprawdę. To, że obiekt wypełnia dwa hektary terenu, nie zrobiło na mnie wrażenia; podobnie to, że ma kubaturę przekraczającą 500 tys. metrów sześciennych - to nazbyt abstrakcyjne wielkości. Ale fakt, że scena, z całym swym zapleczem, ma 2,5 tys. metrów kwadratowych, to już coś, co ogarnąć się da i co działa piorunująco. Zwłaszcza, jak się na niej stoi, jak się patrzy na widownię dla 1850 osób, a jeszcze bardziej, jak się widzi to, co za sceną, co po bokach (maszyneria pozwalająca wwozić całą scenografię), co w górze (30-metrowa wieża sceniczna), co w dole (dwa poziomy na dekoracje do 15 bieżących przedstawień). Cała La Scala pomieściłaby się na tej scenie - usłyszeliśmy. Robi ten gmach wrażenie; mimo iż to miszmasz neoklasycyzmu i socrealizmu. Te wielkie pracownie, te przestrzenie - pozwalające trzymać zgrom