„Quo Vadis” wg Henryka Sienkiewicza w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Piotr Wyszomirski w „Gazecie Świętojańskiej".
Najnowsza premiera Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni przejdzie do historii polskiego musicalu. To nie tylko obowiązkowa lektura dla każdego zakochanego w teatrze muzycznym i teatrze, ale rzecz intrygująca i zachęcająca do kilkukrotnego kontaktu organoleptycznego.
Zgodnie z zapowiedziami i przewidywaniami najnowsza premiera w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej była wydarzeniem niepospolitym. Prawie wszystkiego jest tutaj naj: najwięcej osób na scenie (w sumie ponad 80), największa orkiestra na żywo (ponad 30 muzyków), monumentalna, efektowna scenografia (Mariusz Napierała), orgiastyczna wręcz wielość kostiumów, które robią potężne wrażenie w scenach aktorskich i w ruchu (efektowne choreografie Mateusza Pietrzaka), największy budżet ever (+3 mln zł) itd. (w tym itd. warto zauważyć bezprecedensową sesję fotograficzną uwiecznioną w programie i na planszach w foyer). To najprawdopodobniej najdroższy i największy polski musical wszech czasów, z pewnością przejdzie do historii gatunku. To wreszcie inwestycja: producenci liczą na powtórkę sukcesów „Lalki” (już niedługo kryształowa rocznica) i „Chłopów”. Pełnoformatowy musical w Muzyku to najatrakcyjniejsza propozycja kulturalna na Pomorzu, bilety wyprzedają się na pniu na długo przed premierą bez względu na tytuł, a co dopiero taki w takim kraju i narodzie (uśmiech).
Każda artystyczna obecność Wojciecha Kościelniaka jest dla wielu świętem. Wykonawcy dostają szansę wystąpienia w czymś wyjątkowym, co uszlachetnia ich portfolio, widzowie mają nieczęstą okazję zapoznania się z endemicznym gatunkiem, jakim jest „kościelniak”. Producenci „Quo vadis” zapewnili ekipie komfortowe warunki pracy, o których na Broadwayu mogą tylko marzyć, zostały spełnione wszystkie oczekiwania niezbędne do powstania dzieła wyjątkowego, igrzyska mogły odbyć się bez ograniczeń. Było na bogato.
W dwóch aktach, trzy i pół z oklaskami
Choć pod względem literackim „Quo vadis” mocno trąci myszką, to jednak najsłynniejsze dzieło pierwszego polskiego noblisty w literaturze jest na pewno rasowym, epickim czytadłem. Ma wszystko: wyraziste postaci, konflikty i pojedynki charakterów, tragedie, krew i wielkie namiętności rzucone na tło „atrakcyjnych” wydarzeń historycznych, czyli aż się prosi o ekranizacje i… musical! Pierwsza próba filmowa już w 1909 r., najsłynniejsza hollywoodzka z 1951 r. z Robertem Taylorem i Peterem Ustinovem; znamy oczywiście polską wersję kinową i serialową). Na Broadwayu „Quo vadis” premierowano już w 1899 r., ale tytuł spadł po 28 pokazach, co jest najlepszą recenzją w świecie kierowanym przez rachunek ekonomiczny. Jak widać, na ekranie i na scenie, „Quo vadis” daleko nie zaszło, aż do czasu premiery w rodzinnym mieście uroczego kociarza Ernsta Stavro Blofelda (uśmiech).
Ekranizacje „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza
Fabularnie gdyńska inscenizacja jest wierna pierwowzorowi, najważniejsze wydarzenia dostały się do prezentacji, ale z różnym sukcesem. Wątek miłosny oczywiście jest, ale główna oś spoczywa na barkach Petroniusza (Krzysztof Wojciechowski, Marek Nędza – wyboldowana obsada z mojego oglądu, to tzw. „druga” obsada, choć tego terminu unika sam reżyser, tym bardziej, że potem obsady będą przemieszane, więc lepiej: obsada tego dnia, w tym przypadku drugiego). To on próbuje zachować resztki normalności w szalonym Rzymie Nerona, to on toczy bój z bezwzględnym Tygellinem, który podkarmia ciemniejszą stronę Nerona, to on wreszcie jest mentorem Winicjusza (Paweł Sikora, Jakub Brucheiser), który przy swym wuju jest pod względem złożoności jak disco polo przy Mahlerze. Petroniusz jest estetą i filozofem, w jego menu znaleźć można najbardziej wykwintne potrawy, gdy Winicjusz zadowala się grochówką. Młody żołnierz ma „krótki lont”, od gwałtu do uczucia przechodzi marszowym krokiem, jest emocjonalny, porywczy i… bezmyślny.
Quo vadis w Teatrze Muzycznym w Gdyni: Pieśń o tym, że cesarz ma córkę 1/2
Zobacz fragmenty spektaklu, wywiady, oklaski: Playlista „Quo vadis” w Teatrze Muzycznym w Gdyni
Neron (Rafał Ostrowski, Marcin Słabowski), jak wiemy, ma kiepski PR, ale niektórzy odnajdują w jego biogramie jasne momenty (odbudowa miasta po pożarze oparta na nowoczesnej koncepcji). Miedzianobrody jest szaleńcem szczególnym w korowodzie słynnych dyktatorów, bo ma największe ambicje artystyczne – Hitler przy nim to tylko niedoceniony malarz. Neron podejmuje ważne dla państwa decyzje pod wpływem inspiracji literackich, a że jest okrutnym grafomanem, to i decyzje są adekwatne. A scenicznie to kreacja Ostrowskiego była najlepszą rolą w całym przebiegu, gdyby jeszcze kostium mu pozwolił, to może i jakiegoś hołubca by wykręcił, bo niezapomniany Stach jest w świetnej formie.
Estetyczne multiwersum czy melanż?
Świat przedstawiony to mix, a lepiej: melanż wielu światów. Poprzez kostiumy, elementy scenografii, rekwizyty, charakteryzację (fryzury!), choreografię niczym w szkatułkowej kompozycji znaczeń przeskakujemy ze starożytnego Rzymu, do przedwojennego, po trosze berlińskiego mega kabaretu ze sceną wielkości Koloseum, jest motocykl i XX-wieczny rewolwer, brokaty, cekiny, jazz, tango i milion pięćset sto dziewięćset cytatów i dygresji. Świadomy kicz miesza się ze szlachetnością i wyrafinowaniem, uroczy groch z kapustą, ale bez pokonsumpcyjnych efektów. Najbardziej czytelne nawiązanie do „Makbeta” (trzy wiedźmy przebrały się za Furie i pewnie wciągnęły kreskę i popiły zielonym likworem z dużą zawartością piołunu). O samych kostiumach (Anna Adamek, Katarzyna Kander) można napisać co najmniej pracę zaliczeniową na teatrologii albo na ASP. Prawie każdy kostium to osobny pomysł, św. Piotr w kaszkiecie, bo chrześcijanie to pierwsi komuniści a w przedwojennych Niemczech też byli? Czemu nie (uśmiech)? Chrześcijanka Miriam (Anna Andrzejewska) w kostiumie stylizowanym na obozowy pasiak i w butach do tańca – a czemu nie? Bo starożytny Rzym jest tylko pretekstem do wypowiedzi w sprawie ważniejszej.
Christians to the lions? No nie, ale…
Namawiam do uważności w końcowym scenach. Nie chcę spoilerować, ale warto przypomnieć sobie pierwotną dokrętkę w drugiej inscenizacji „Skrzypka na dachu” w reż. Jerzego Gruzy, w której reżyser wysłał Anatewkę do obozu koncentracyjnego. „Quo vadis” Wojciecha Kościelniaka nie jest apoteozą chrześcijaństwa i ckliwą hagiografią. Chrześcijaństwo to ciągle największa religia uniwersalistyczna na świecie (według zgromadzonych danych w 2010 r. 33,43 procent populacji na całym świecie stanowili chrześcijanie (więcej tutaj) i odważne wypowiadanie się nt. chrześcijaństwa, w kraju tak bardzo ciągle katolickim jak Polska, jest oczywiście ryzykowne. Kościelniak czyni to dyskretnie, ale dla wnikliwych obserwatorów czytelnie. Nie tępi chrześcijan, tylko zwraca uwagę na fakt, że to wszystko nie jest takie proste i jednowariantowe, że największe w założeniach dobro może zrodzić największe zło, gdy wpadnie w ręce totalnych manipulatorów i szaleńców. Chrześcijaństwo mogłoby uratować ludzkość, gdyby poszło ścieżką św. Franciszka z Asyżu, nieprzypadkowo Kościelniak poświęcił mu swój pierwszy w pełni autorski, pełnoformatowy musical („Francesco”).
Tak btw – chichotem historii jest fakt, że największą karierę w ostatnich latach na świecie spośród polskich zespołów muzyki niedokładnej zrobiła death metalowa drużyna z Gdańska o wdzięcznej nazwie Behemoth. Ale spokojnie: „Quo vadis” w Teatrze Muzycznym w Gdyni nie jest spektaklem antykościelnym ani antykatolickim.
[wideo] Kocham błędy swoje i Wasze, czyli dokąd zmierzasz Wojciechu Kościelniaku?
To nie jest mój „kościelniak”
O wiele rzeczy za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku
Lawrence Weiner
Zostałem zaczadzony i ukąszony „Operą za trzy grosze”. Uzależnienie rozwijało się w najlepsze m.in. dzięki „Lalce” i „Chłopom”. Uwielbiam „kościelniaki”, endemiczny gatunek uprawiany przez najwybitniejszego artystę, który za arenę swoich ujawnień wybrał gatunek, który najczęściej kojarzy się z bezpretensjonalną rozrywką. Uszlachetnił go, udowadniając, że bez kompleksów może być traktowany jako sztuka – przemawiająca synergicznie i polifonicznie, wykorzystująca inne, ale nie „gorsze”/„niższe” środki wyrazu niż tzw. teatr dramatyczny. Dobry musical jest komunikatywny, ale nierezygnujący z jakości, odwołuje się do emocji, ale nie zapomina o szerszej refleksji. Moje „kościelniaki” zapraszały do współtworzenia, „Quo vadis” mnie atakuje; moje „kościelniaki” operowały częściej tajemnicą, zostawiając mniej miejsca na ekspresję aktorską – jakby wiedząc, że najtrudniejszym elementem dla aktorów musicalowych jest właśnie aktorstwo i podawanie tekstu. I nie chodzi o to, by po deskach pomykały postaci o bladych twarzach z nieokreślonym statusem scenicznym. Dawno nie krytykowałem aktorów, ale każdorazowe pojawienie się Jacka Westera rujnowało moją iluzję a jego śpiew wprawiał w stan suicydalny. Mam pełną świadomość, że aktorstwo z kolejnym przebiegiem będzie u wszystkich coraz lepsze, wytrawniejsze, zniuansowane, regulowane itd., że nie będą pędzić do końca i wszyscy się rozkokoszą w swych rolach, ale nawet dysponując kilometrówkową wyobraźnią Ryszarda Czarneckiego nie potrafię wyobrazić sobie Westera jako uprawnionego do występu w tak dobrym zespole.
Po moich „kościelniakach” miałem w głowie po kilka numerów, po „Qv” nic nie nucę, muzyka Mariusza Obijalskiego nie jest w pozytywnym rozumieniu eklektyczna, bo w żadnym gatunku mnie nie „wzięło”, a po prostu bezstylowa. W kilku momentach poczułem jednak częściowe „ciary”, a najbardziej w „Pieśni o końcu Rzymu” w wykonaniu Krzysztofa Wojciechowskiego, po której odtwarzający rolę Petroniusza powinien pomyśleć o powrocie do korzeni (Wojciechowski niegdyś „darł ryja” w zespole rockowym). Muszę sobie pozwolić w tym momencie na dygresję: takie głosy jak KW powinny poszaleć koncertowo, polski r’n’r bardzo by zyskał, tak jak by zyskał, gdyby Beata Kozidrak zamiast pójść w chałturę, tandetę i do lata poszła w rasowy metal (wyobrażacie sobie jej głos w tym gatunku??!). Generalnie więcej Wojciechowskiego a szerzej więcej dobrze dopasowanych songów do możliwości wykonawców, dzięki czemu poznamy, mam nadzieję, więcej talentów.
Moje „kościelniaki” otwierają przestrzeń, nie epatują rozbudowaną scenografią, dając szanse na popis tancerzom i radość spectatorom, którzy podziwiając mniejszy zespół, mogą skupić się na jednostkach, a nie na tłumie, choć, jak wiadomo, zbiorówki zawsze „robią”, ale nie zawsze więcej znaczy lepiej. Straciłem pewność, że koniecznie musi tańczyć aż tylu wykonawców i przypomniały mi się dramatyczne występy w pewnym teatrze muzycznym, gdzie na dużo mniejszej scenie musi się zmieścić ze 60 osób (śpiewacy, chór, balet), no bo przecież zespół, wyjściowe i takie tam… No chyba że ma być tak jak np. na planie „Lamparta” księcia Luchino Viscontiego, w którym w zamkniętych szufladach musiały leżakować oryginalne srebra i porcelany, mimo że ani razu w filmie nie wystąpiły. W filmie chodziło o to, że wśród aktorów i ekipy ma powstać wrażenie, że oryginalne precjoza tam są. Ja, niestety, po prostu nie widziałem 4, 5 czy 6. rzędu wykonawców, o detalach w kostiumach nie wspominając… Osobny temat to selektywność dźwięku – w wielu miejscach po prostu nie można zrozumieć słów, a nie wszyscy znają język angielski (są napisy). Gdybym był złośliwy, poleciłbym napisy dwujęzyczne, ale podobno dyrekcja ma w planach rozwiązanie tego problemu, więc spokojnie.
Pewnie jestem dziadersem, ale znak w teatrze ma dla mnie znaczenie, niesie za sobą sensy, dzięki którym buduje mi się całość. Nadmierna liczba atrakcji w jednej chwili, kiedy każdy drobiazg zasługuje na uważność, to strzał ze śrutu, a ja wolę otrzymać precyzyjny pocisk ze sztucera. To dlatego przede wszystkim „Quo vadis” to nie mój „kościelniak”. Autor scenariusza, tekstów piosenek i reżyser w jednej osobie podjął się wielkiego wyzwania, chciał powiedzieć dużo więcej niż musical może unieść. Zaatakował totalnie, na wszystkich polach, tak ambitnie, że ludzka percepcja nie jest w stanie tego w pełni zdekodować.
Jednak zdecydowanie
namawiam nie tylko do obejrzenia, ale wręcz do kilkukrotnego kontaktu z dziełem (sam mam taki zamiar), bo to, poza wszystkim, z Bogiem i choćby, a raczej zdecydowanie, mimo Boga:
(…) Zemsta!
Szpetnie wściekła!
Z pianą na gębie
Juchą na zębie
Strachem spocona
Gwałtem zrodzona
Piękna i głupia
Tańczy na trupach
W kusym gorsecie
W naszym kabarecie
Pokazuje światu
Zad!
(fragment scenariusza)