„Wielki Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Jakub Roszkowski ma w moim sercu miejsce za wiele swoich spektakli; ciepło myślę o jego „Zimowli” z Teatru Słowackiego, która, podobnie jak wybitna według mnie „Iliada” w Teatrze Ludowym, zakończyła swój żywot przedwcześnie i nie dostała swojej szansy, żeby w pełnej glorii wypłynąć na szersze wody. Czasem wspominam sobie także jak przebiegle i ciekawie zabawił się z „Potopem” w Teatrze Śląskim w Katowicach – jak przewrotnie zaprezentował polskość w tamtym krótkim spektaklu i jak z klasą natrząsał się z tego, co w nas najwstydliwsze. Trafiały się mu też chybione strzały jak na przykład „Znachor” w Teatrze Słowackiego o którym miałem okazję już pisać, a który zupełnie mnie rozczarował i nie pozwolił wyciągnąć prostego wniosku – po co chwytał za tekst Dołęgi-Mostowicza. Mając ze sobą ten bagaż wspomnień i przemyśleń poszedłem jak dzik w żołędzie na najnowsze przedstawienie tego zdolnego reżysera w Teatrze Słowackiego – „Wielkiego Gatsby’ego”.
Roszkowski, prowadząc ten spektakl, trzyma się dość blisko materiału źródłowego, ale jednocześnie daje sobie też niepohamowaną swobodę przesuwania akcentów i wyciągania na pierwszy plan tematów odrobinkę pominiętych w książce czy też w adaptacjach filmowych. Estetycznie, podobnie jak „Znachor”, „Wielki Gatsby” jest zakotwiczony w przesycie estetyki kiczu i rewiowego sznytu. Tutaj na szczęście reżyser wie, kiedy powiedzieć sobie stop i nie popada w ogólną przesadę; dodatkowo cała jazzowa rewiowość ma też mocne osadzenie w samym tekście i okresie, w którym rozgrywa się akcja spektaklu. Obserwujemy lata 20 w Stanach Zjednoczonych: rozpędzający się kapitalizm i szybki rozwój przemysłu połączony z coraz mocniejszym rozwarstwieniem społecznym – biedni stają się jeszcze biedniejsi, a bogaci coraz bogatsi. W ramach takiego krajobrazu fabularnego Roszkowski proponuje nam przyjrzenie się właśnie tej relacji biedniejszych z bogatymi, czy też – w szerszym kontekście – pracownika i pracodawcy. Aktorzy odgrywający role służących mają na sobie humanoidalne kukiełki i, aby móc nimi się poruszać, muszą chodzić na kolanach, więc automatycznie stają się mniejsi od aktorów grających role „pełnoprawnych ludzi”, czyli bogatych. Mocno przejmujący był dla mnie moment w spektaklu, w którym Gatsby pozwala trzem jazzowymi śpiewaczkom (fenomenalne Wanda Skorny, Zuzanna Skolias-Pakuła i Dominika Feiglewicz-Penarska) zdjąć z siebie kostiumy kukiełek. Dopiero w momencie przyzwolenia i dostrzeżenia biedniejsi mogą stać się pełnoprawnymi ludźmi i zrzucić z siebie rekwizyt, który wymaga od nich czołgania się u stóp bogatszych od siebie. Równie rozrywający dla mnie był moment, gdy po śmierci Gatsby’ego (o nie, czy spoileruję książkę wydaną 100 lat temu?) Meyer Wolfsheim ponownie wciska na śpiewaczki kukły i znowu sprowadza je do parteru, obdzierając z prawa do bycia człowiekiem.
Pomijając warstwę poświęconą nierówności społecznej, mamy do czynienia z poprawną adaptacją historii i jeśli ktoś nie będzie chciał się doszukiwać żadnej głębi w tym przedstawieniu to przynajmniej odnajdzie dla siebie również przyjemny (na tyle na ile może być przyjemna ta historia) spektakl o miłości, zdradzie i ogromnym poświeceniu w imię zakazanego uczucia, które nie ma prawa istnieć.
Spektakl jest zagrany i zaśpiewany bardzo dobrze; muzyka porywa nas od samego początku i wiezie nas do samego końca, songi są wykonane czysto i kompetentnie; dodatkowym plusem jest muzyka grana na żywo. Według mnie na uwagę zasługuje Grzegorz Łukawski – jego Wolfsheim wykreowany w estetyce złoli ze wczesnych filmów o Jamesie Bondzie jest jednocześnie śmieszny, ale też budzi niepokój. Wiemy, że nie chcielibyśmy zostać sami z tym typem w pokoju, bo albo pokazałby nam swoją kolekcję znaczków pocztowych albo kolekcje odciętych palców; nigdy nie wiadomo na którą byśmy trafili.
Wisienką na torcie tego zgrabnie działającego spektaklu jest zapierająca dech w piersiach scenografia Mirka Kaczmarka. Ogromny, wywrócony na dach dom w stylu kolonialnym, czarne, piaszczyste pustkowia, poszarpane meble, zakopany w ziemi samochód. Te elementy tworzą spójną przestrzeń świata, który stanął na głowie i jest w jakimś stadium rozpadu. Dodaje kolejny kontekst do tego, w jakim czasie przyszło nam przyglądać się bohaterom – świat oszalał i chyli się ku upadkowi, ale elity chcą się tylko bawić, podczas gdy biedni chcą tylko przeżyć. Zaraz, nadal mówimy o latach 20 ubiegłego wieku czy o teraźniejszości?
Roszkowskiemu udało się utrzymać moją uwagę przez ponad 90 minut i zapewnił mi nie tylko dobrą rozrywkę, ale też mini paliwo do przemyśleń. Zachował w „Wielkim Gatsbym” charakterystyczne elementy swojego stylu, ale też dał przestrzeń na oddech i nie zgniótł treści tymi swoimi ozdobnikami jak z „Znachorze”. Frapujący spektakl w którym raczej każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego: czy to muzykę, czy to historię miłosną, czy to może rozgrzewkę do diagnozowania wyższych sfer kiedyś i teraz. Czekam na kolejny spektakl, bo reżyser jest ewidentnie na fali wznoszącej.