Cokolwiek by się rzekło - nie ulega wątpliwości, że "Aida" Verdiego jest typową "wielką operą". Więcej nawet: jest, być może, najdoskonalszym z dzieł kontynuujących ów zrodzony we Francji w epoce romantyzmu nurt "wielkiej opery historycznej" i zapewne dlatego, obok "Don Carlosa", jednym z tych, które do dziś zachowały żywotność i niesłabnącą popularność. Genialny kompozytor potrafił tu nawet zastosować się ściśle do schematów i konwencji, jakimi ów gatunek opery w ojczyźnie swojej zdążył obrosnąć (koniecznie cztery lub pięć aktów, w pierwszym winna się znaleźć duża scena zbiorowa, w drugim obowiązkowo efektowny "wielki finał" oraz balet - ten ostatni ponoć dlatego właśnie tutaj, bowiem... dopiero na drugi akt zwykli byli zjawiać się w paryskiej Operze lubiący popatrzyć na zgrabne tancerki wytworni panowie z Jockey Clubu, od których w znacznej mierze zależało powodzenie wystawianego utworu) i nie przeszkodziły mu one w stworze
Tytuł oryginalny
"Wielka opera" bez wielkiej sceny?
Źródło:
Materiał nadesłany
Ruch Muzyczny nr 17