Sztuka Głowackiego jest amerykańskim obrazkiem rodzajowym, który chciałby stać się metaforą- Publiczność nie wypełniła sali teatralnej do końca. Było chłodno, elegancko, bez emocji.
W dniu warszawskiej premiery w Teatrze Ateneum najnowszej sztuki Janusza Głowackiego "Antygona w Nowym Jorku", poświęconej "homlesom" - pozbawionym domu mieszkańcom nowojorskich parków, kilka ulic dalej trwały ostatnie przygotowania do ewakuacji i likwidacji schroniska dla bezdomnych w łaźni Dworca Centralnego. Telewizja pokazywała reportaże, rozgłośnie radiowe nadawały wywiady z wyrzucanymi. Bezdomni śmierdzą, przynoszą wstyd naszemu miastu, powinni zniknąć ze śródmieścia - wyrażali swoje zdanie zagadnięci przechodnie.
W Teatrze Ateneum nie było bezdomnych. Ich miejsca zajęli "homlesi". To dlatego, że w słowie "bezdomni" za dużo skojarzeń z powieścią Stefana Żeromskiego - wyjaśnił w programie przedstawienia Jan Kott. Obok zamieszczono dokładną mapę Manhattanu z zaznaczonym Tompkins Square Park, miejscem akcji sztuki. "Chodziłem tam często na spacery z wnuczką" - uzupełnił Jan Kott. Wraz z kolejnymi informacjami o ewakuowaniu bezdomnych z Centralnego uświadamiałem sobie, jak daleko rozminęli się Głowacki i Kott z polskimi widzami. Jak zabójcza dla intelektualisty operującego emocjami bywa emigracja. Im bardziej oni chcą dać wyraz prawdzie Nowego Jorku, tym bardziej dla nas pachnie to anachronizmem. Nie dlatego, żebyśmy żyli w innych światach. Żyjemy w takim samym świecie! Z tymi samymi problemami! Ale przeżywamy je jako swoje, nie ekscytując się ich powierzchowną egzotyką ani nie dorabiając do nich filozofii. "Antygona w Nowym Jorku" jest przeciętną sztuk�