- Normalny człowiek jest załamany, gdy zarzuca mu się, że jest niekonsekwentny. Tymczasem Brandstaetter potrafił wytłumaczyć, że właśnie te sprzeczności są naszymi zaletami. Nic w końcu dziwnego, bo on był przecież wielbłądem dwugarbnym, który dźwigał na sobie dwa żywoty - opowiada Jan Grzegorczyk. Od śmierci pisarza Romana Brandstaettera minęło 30 lat.
Jest 1948 r. Ówczesny wiceminister kultury i jednocześnie zastępca członka Komitetu Centralnego PZPR Włodzimierz Sokorski w ramach swoich uprawnień decyduje o tym, że pisarz Roman Brandstaetter ma jechać do Poznania. Posada kierownika literackiego Teatru Polskiego może i brzmi dumnie, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Rzymie pełnił funkcję attaché kulturalnego przy ambasadzie RP, trudno to uznać za awans. - Przyjechał tu na zesłanie. Sokorski powiedział mu, że ma udać się do Poznania, bo będzie się tam źle czuł. I on tak naprawdę myślał - przyznaje Jan Grzegorczyk, poznański pisarz i redaktor, wieloletni przyjaciel Romana Brandstaettera. Urodził się w żydowskiej rodzinie w Tarnowie. Studiował w Krakowie, gdzie zadebiutował jako poeta, a potem wyjechał na rządowe stypendium do Paryża. Gdy wybuchła druga wojna światowa, przeniósł się do Wilna, a potem do Jerozolimy, gdzie przeszedł na wiarę katolicką. Rozszedł się wtedy z pierwszą