„O co biega?” Philipa Kinga w reż. Marcina Sławińskiego w Teatrze Capitol w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Dawno nie byłem w Teatrze Capitol, a to przecież jeden z tych trzech warszawskich teatrów, które mają średnią widzów prawie sto procent na spektaklu. Nie dziwi mnie to, bo w większości repertuar Capitolu to komedie i farsy, gwarantujące zabawę i żart, czyli to czego najzwyklejsi widzowie najbardziej w teatrze oczekują.
„O co biega?” w teatrze przy Marszałkowskiej to zestaw wielu powodujących uśmiech gagów, które w tej sympatycznej farsie nie rozczarowują. Dodatkowo to komedia całkiem nieźle zagrana, czasem aż ocierająca się o absurd, choćby wtedy, gdy na scenie pojawia się aż pięciu mężczyzn w koloratkach, którzy sami nie wiedzą, kto jest z jakiej sekty i kogo trzeba się naprawdę obawiać. Wie coś na ten temat urzekająca Magdalena Wróbel (Penelopa, żona pastora), ale z racji chłodnej lufy parabellum, między łopatkami, ciężko jej cokolwiek wyznać, więc karuzela nieporozumień kręci się w najlepsze. Wcześniej również za jej przyczyną doszło do niemałego zamieszania – pobalowała, troszkę załgała i efekt jest taki, że nikt nie wie o co biega.
Treść spektaklu, jak to zwykle w farsach bywa, oscyluje wokół serii pomyłek, przebieranek, nieprzewidzianych zdarzeń i brnięcia w już raz obrany kurs nieścisłości. Jest w tym przedstawieniu wiele zabawnych monologów i wtedy śmieję się bezustannie, by za chwilę zejść do poziomu brytyjskiej powagi i mieszczańskich dywagacji na temat obyczajów i moralności. Ogromną rolę pełni w tym wszystkim alkohol – dla niektórych protagonistów butelka wina to dawka wręcz zabójcza; sporo zamieszania robi nieznajomość języka niemieckiego, no i ta wieczna chęć pokazania wielebnemu biskupowi, jakim to jest się prawym, akuratnym i bezpruderyjnym członkiem rodziny. Nieco dziwne mogą wydawać się dekoracje, bo salon na plebani obrastają bluszcze, ale muzyka jest już jak najbardziej adekwatna do czasów wojennych na brytyjskiej wsi.
Na scenie oglądam aktorów, których nazwiska są mi kompletnie nieznane, może poza Tadeuszem Chudeckim (Wielebny Humphrey), który przypomniał mi „Piątek z Pankracym” czy Delfiną Wilkońską (służąca Ida z charakterkiem), którą pamiętam z bardzo dobrej roli w spektaklu „Komeda” w Teatrze Imka. Jest Piotr Miazga (żołnierz brytyjski, sierżant Towers), zabawnie próbujący rozwikłać perypetie związane z tytułowym pytaniem, jest Tomasz Gęsikowski (Biskup Laxu) i jego udany występ w roli człowieka najbardziej zrównoważonego i zatroskanego w chęci, by cokolwiek zrozumieć, jest Wojciech Majchrzak (niemiecki jeniec), zacięty jak zamek parabellum, wreszcie Stefan Pawłowski (Clive – aktor), pełen szelmowskiej radości mimo całej powagi chwili. Wszyscy oni przyczyniają się swoimi zachowaniami do scenicznego zamieszania, które w sumie układa się w logiczną całość, jest elementem dobrej zabawy i śmiechu przez bite dwie godziny.
Najważniejszym elementem scenografii jest w tym spektaklu szafa. W niej zawsze znajdziemy kogoś, kto akurat jest w danym momencie najmniej potrzebny i tylko przeszkadza w dalszej narracji, która idzie w kierunku wyrwania się z grzechu kłamstwa i wątpliwych tłumaczeń z dwuznacznych sytuacji. A wszystko przez to, że Dariusz Wieteska (Pastor Lionel Toop) zapomniał o tym, że kościelne dekoracje na święto zbiorów od wieków robi Anna Modrzejewska (wścibska miejscowa – Panna Skillon), która z żalu wypija butelkę wina i na swój sposób tłumaczy sobie zupełnie niewinne sytuacje. I tak to się kręci, choć nikt do końca nie wie „O co tu biega?”. I nawet finał na to pytanie też nie daje odpowiedzi.